Napisana bardzo przystępnym językiem, wyłącznie na autentycznych przykładach analiza obowiązującej w wojsku doktryny DD/3.5 opisującej podstawowe zasady użycia sił operacji specjalnych.
Doktryna DD/3.5 opisuje pięć podstawowych zasad użycia sił operacji specjalnych: 1. Wybór celów wysokowartościowych; 2. Dostęp do informacji; 3. Zrozumiałe relacje dowodzenia i kontroli; 4. Wytyczne do planowania operacji; 5. Bezpieczeństwo operacji.
Zasady te wyjaśniają żołnierze z Zespołu Bojowego A Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca (dziedziczący tradycje Batalionu Armii Krajowej „Miotła”).
„Trzy wojny «Miotły»”. Dlaczego książka ma trzy części?
Publikacja składa się z trzech części (opisujących trzy epoki działań specjalnych). Każda z tych części składa się z pięciu rozdziałów odnoszących się do pięciu podstawowych zasad użycia specsił.
W pierwszej – „Jak było” znalazły się opisy operacji specjalnych z czasów II wojny światowej Batalionu Armii Krajowej „Miotła” (oddziału powołanego do wykonywania wyroków śmierci na zdrajcach kolaborujących w czasie II wojny światowej z hitlerowcami).
Druga część – „Jak jest” opisuje zadania wykonywane w czasie, gdy współcześni „Miotlarze” operowali w Afganistanie.
Trzecia część – „Jak będzie” dotyczy przyszłości. Jest wywiadem z gen. bryg. Tomaszem Białasem „Białym”, kiedyś dowódcą Zespołu Bojowego A, obecnie dowódcą 25. Brygady Kawalerii Powietrznej w Tomaszowie Mazowieckim. W tej części jeden z najbardziej doświadczonych dowódców naszych sił specjalnych wyjaśni, jak wnioski z agresji Rosji na Ukrainę oraz wojny Izraela w Strefie Gazy wpłyną na operacje specjalne? Czy Polsce grozi wojna z Rosją?
„Trzy wojny «Miotły»”. Jak powstawała książka?
Historia prac nad „Trzema wojnami «Miotły»” liczy sobie już kilkanaście lat. W 2011 r., po wydaniu książki „LUBLINIEC.PL Cicho i skutecznie. Tajemnice najstarszej jednostki specjalnej WP” pojawił się pomysł trylogii: publikacji poświęconych trzem Zespołom Bojowym z Lublińca.
Pierwsza, oparta na afgańskich działaniach Zespołu C, to „Task Force-50. Operacja „Sledgehammer”. Ukazała się w 2013 r.
Drugą jest ta pozycja. Do tej książki autor zbierał materiały przez ponad dekadę.
Opisy zawarte w „Trzech wojnach «Miotły» nigdy by nie powstały, gdyby nie spora grupa osób. W pierwszej kolejności należy wymienić weteranów batalionu AK „Miotła”: Halinę Jędrzejewską „Sławkę” oraz Romana Staniewskiego ps. „Stanisław Kwiatkowski”. Wspomnienia weteranów rozwinęli żołnierze z Zespołu Bojowego A.
Za życzliwość autor dziękuje „Białemu” (tylko dzięki jego wiedzy i doświadczeniu powstała trzecia część książki), „Złotemu”, „Suchemu” oraz „Łukaszowi”.
Przy pracach istotną rolę odegrał „Cabi” (gdyby nie jego systematyczne, niekiedy męczące, ale skuteczne, dopytywanie o postępy w pracy, pomoc w organizacji spotkań oraz cierpliwa weryfikacja treści – autor nie ukończyłby książki).
Za udostępnienie zdjęć nalezą się podziękowania podziękowania rozmówcom, Annie Gaik, Agnieszce Jakackiej-Jaworskiej oraz zespołowi Combat Camera Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych.
Marcin Kazuch z entuzjazmem tworzył kolejne wersje okładki, Dariusz Łęczycki służył konsultacjami dotyczącymi opracowania graficznego, a Maria Mogielnicka wytrwale redagowała kolejne wersje rozdziałów.
Zbigniew Rosiński z Wojskowego Klubu Biegacza „Meta” zawsze bardzo skutecznie rozwiązywał problemy organizacyjne pojawiające się w Lublińcu.
Marek Nadolski – kibic „Legii” służył konsultacjami historycznymi. Michał Olton z Muzeum Wojska Polskiego umożliwił dotarcie do Mikołaja Tetzlaffa (który w technologii druku 3D odtworzył pistolet welrod) oraz do uczestników okładkowej sesji fotograficznej: Jana Dubiela i Ireneusza Pająka.
Szczególnie ciepłe słowa autor kieruje do Mecenasa Wydania – GRUPY REKORD, przede wszystkim jej właścicieli oraz twórców międzynarodowego sukcesu spółki – Tomasza Krawczuka i Kazimierza Putyry. Za bezpośrednie wsparcie dziękuje natomiast Arkadiuszowi Janickiemu.
Podziękowania należą się także Romanowi Syczewskiemu (oficerowi przed laty kierującemu Zespołem Dowodzenia Działaniami Specjalnymi w Lublińcu), który był ojcem chrzestnym współpracy z Mecenasem Wydania.
Mecenas Wydania
Wydawnictwo: Creatio PR
Warszawa 2024
Numer ISBN: ISBN 978-83-932658-4-8
Stron: 240
Przeczytaj fragmenty książki
Rozdział I.4. Nie upaskudzić się krwią
Za opracowanie szczegółów operacji odpowiadał dowódca. Wskazywał też „pierwszego wykonawcę”, czyli tego, który miał wykonać wyrok śmierci na zdrajcy.
– Jeśli „robota” miała być na ulicy, to zasada była taka: wyciągasz pistolet, najpierw walisz gdziekolwiek, byle gość się przewrócił. A drugim strzałem poprawiasz w głowę. Ale to trzeba robić umiejętnie. Zbyt duży dystans nie gwarantuje trafienia, a strzał ze zbyt bliska mógł spowodować, że się człowiek krwią upaskudził – kontynuował Roman Staniewski.
– My też możemy odmówić wyjazdu na misję, udziału w operacji. Jak to się zdarzy raz, człowiek wyjaśni powody, to nie ma problemu. Jeśli coś kombinuje, to do takiego żołnierza tracimy zaufanie, musi odejść – dodaje „Cabi”, który przez 18 lat służył w Lublińcu. Uczestniczył w misjach na Bałkanach, w Iraku i Afganistanie. Był jednym z członków kapituły Zespołu Bojowego A.
Konspiracja oraz stosowanie przede wszystkim rozpoznania specjalnego do zbierania danych powodowały, że dziś trudno postawić jasną granicę między dwiema zasadami: dostępu do informacji oraz wytycznych do działań.
– Oni działali w niewielkich zespołach, zadania wykonywali samodzielnie od „a” do „zet”. Myślę jednak, że wtedy dowódcy postępowali tak samo, jak my w Afganistanie. Gdy uznałem, że ilość informacji jest wystarczająca, żeby podjąć decyzję o realizacji zadania, to wydawałem wytyczne do planowania – mówi „Łukasz”.
Wyjaśnia to na przykładzie jednej z operacji przeprowadzonej przez „Miotłę”.
W niedzielę, 21 maja 1944 r. o godz. 11.00 „Tadeusz Hawelan” zarządził odprawę. Poinformował na niej, że najbliższa „robota” to eliminacja Zbigniewa Kotarskiego – groźnego agenta gestapo. Skazany miał mieszkać w kamienicy na rogu ul. Elektoralnej 17 i Solnej, w lokalu nr 17.
Rozkaz rozpoznania mieszkania, kamienicy oraz okolicy otrzymał Jan Romańczyk „Łukasz Łata” (1924-2010). Konspirator natychmiast przystąpił do działania. Poszedł do wskazanej kamienicy, by sprawdzić, czy dane otrzymane z podziemnego sądu są prawdziwe. Dozorca poinformował jednak, że Kotarscy już tu nie mieszkają. Podał nowy adres: Ogrodowa 1, róg Solnej. Ponieważ było to zaledwie kilkaset metrów dalej, więc konspirator kontynuował wykonanie zadania.
Przy Ogrodowej 1 stała kilkupiętrowa, typowa narożna kamienica. Do mieszkań prowadziły dwie klatki schodowe: od frontu reprezentacyjna, wyłożona marmurem, przeznaczona dla lokatorów i gości. Od zaplecza zaś była tzw. klatka kuchenna, z drewnianymi schodami. Ta była przeznaczona dla służby. Standardem bowiem w rodzinach mieszczańskich było zatrudnianie gosposi, która zajmowała wydzielony pokój.
Do dalszego rozpoznania „Łukasz Łata” wykorzystał swoją bliską przyjaciółkę. Poprosił młoda kobietę, aby zapukała do drzwi dla służby z kawałkiem eleganckiej wełny angielskiej. Miała się podać za handlarkę z pobliskiego bazaru, której młody mężczyzna zaproponował biznes. Szczegóły miała ustalić ze Zbigniewem Kotarskim. Dlatego przyszła z fragmentem poszukiwanego materiału.
– „Łukasz Łata” odprowadził przyjaciółkę pod klatkę kuchenną. Ale umówił się z nią, że ponownie spotkają się dopiero kilkaset metrów od kamienicy, przy placu Mirowskim. To było bardzo ważne, bo w ten sposób prowadził kontrobserwację. Sprawdzał, czy po wyjściu z mieszkania Kotarskich nikt nie śledzi dziewczyny – wyjaśnia „Łukasz”.
Po spotkaniu okazało się, że rozpoznanie mieszkania przebiegło pomyślnie. Starsza służąca otworzyła drzwi, usłyszawszy, że chodzi o rozmowę z Kotarskimi, wprowadziła nieznajomą dziewczynę przez kuchnię do salonu. Matce Kotarskiego bardzo spodobał się dobrej jakości materiał. Stwierdziła, że syn będzie dopiero po południu i poprosiła o ponowną wizytę. Gospodyni wypuściła nieznajomą drzwiami prowadzącymi do frontowej klatki schodowej.
Dzięki temu „Łukasz Łata” miał już pełne dane: znał drogi dojścia i układ pomieszczeń w całym mieszkaniu. Aby jednak nie spłoszyć skazanego, postanowił grać dalej. Po południu jego przyjaciółka kolejny raz pojawiła się w mieszkaniu Kotarskich. Szybko jednak wróciła i natychmiast podeszła do konspiratora. To był błąd „Łukasza Łaty”, który tym razem zrezygnował z kontrobserwacji. Dlaczego błąd? Bo w tym momencie podszedł do nich młody człowiek, pytając, w jakim celu kobieta była w jego mieszkaniu? Błąd jednak szybko okazał się sukcesem. Pytający potwierdził, że jest Zbigniewem Kotarskim. Konspirator mógł więc mu się dobrze przyjrzeć.
Zachowanie Kotarskiego potwierdziło też jego profesjonalizm. W czasie popołudniowej wizyty obserwował dziewczynę z drugiego pokoju, a następnie na ulicy zatrzymał i przepytał. Wyjaśnienia były na tyle przekonujące, że nie nabrał podejrzeń i wrócił do mieszkania.
Rozdział II.4. Robota w cywilnych autach
W prowincji Ghazni od kilku lat na szczycie listy JPEL – najgroźniejszych przestępców poszukiwanych przez wojska koalicji – i wykazu WARRENT (osób poszukiwanych na podstawie listów gończych wydawanych przez władze afgańskie) znajdował się fanatyczny mułła Saeed Rahman „Karakal”. Niczym nie wyróżniał się z tłumu Afgańczyków. Wyglądał na jakieś 50 lat, krępy, średniego wzrostu, przygarbiony, z ciemną, gęstą i długą brodą, zawsze w turbanie na głowie, galabiji, czyli tradycyjnej szacie męskiej i szarawarach – szerokich, długich spodniach. Zawsze chodził uzbrojony w pistolet, bardzo często nosił też przy sobie kałasznikowa.
Bez skutku poszukiwali go żołnierze wojsk koalicyjnych i afgańskie siły bezpieczeństwa. JPEL najpierw działał w dystrykcie Deh-Yeak, gdzie dowodził operacjami przeciw koalicjantom. Planował, organizował i koordynował zamachy na żołnierzy koalicji i swoich rodaków współpracujących z NATO. Zajmował się też porwaniami dla okupu. Był nieuchwytny i bardzo skuteczny w swoich działaniach.
Gdy jednak w rejonie Deh-Yeak pętla zaczęła się wokół niego zaciskać, przeniósł się z rodziną do Ghazni. Zamieszkał na obrzeżach miasta, na nowo wybudowanym osiedlu. Objął funkcję szefa operacyjnego talibów w dystrykcie Ghazni, bezpośrednio dowodził ok. 20-osobową grupą bojowników. Dnie spędzał na prowadzeniu działalności propagandowej, werbowaniu nowych wojowników i pozyskiwaniu funduszy na walkę z siłami koalicji. Często spotykał się z przedstawicielami talibów z Pakistanu, kontaktował ich z lokalnymi watażkami.
– Operacje zatrzymania takich osób jak „Karakal” traktowaliśmy jako priorytetowe. Obowiązywała zasada „kill or capture”. Najważniejsze było trwałe wyeliminowanie celu – mówi „Łukasz”.
Pod koniec 2012 r. oficer SWW przekazał, że „źródlak” namierzył i wskazał „Karakala”.
– Wiedzieliśmy, gdzie mieszka. Wiedzieliśmy też, w które dni wychodzi na nabożeństwa do pobliskiego meczetu. Mogliśmy uderzyć, gdy informator przekaże informację o jego powrocie z meczetu do domu. Wtedy mielibyśmy 100-procentowe potwierdzenie i pełne uzasadnienie do działania – opowiada „Kircu”.
– Posesja „Karakala” znajdowała się niedaleko nas, więc dzięki urządzeniom podczepionych pod balonem obserwacyjnym wiszącym nad bazą monitorowaliśmy sytuację – mówi „Złoty”.
Kalata Rahmana składała się z czterech części otoczonych wysokim, betonowym murem. Z lotu ptaka miała kształt prostokąta o wymiarach 30 na 20 m. Wewnątrz, również solidnymi murami, podzielono ją na mniejsze prostokąty, w każdym były budynki mieszkalne i gospodarcze. Największą część zamieszkiwał „Karakal” z rodziną. W dwóch sąsiednich urządzili się jego kuzyni, którzy nie działali w ruchu talibskim. Czwarta część nie została jeszcze zabudowana. Z zewnątrz do posesji można było dostać się bramą wjazdową dla samochodów lub znajdującą się obok furtką.
– Kalata była nowiuteńka, miała zaledwie pół roku. Dlatego zdobyliśmy zdjęcia z czasu budowy, więc znaliśmy nawet rozkład pomieszczeń poszczególnych budynków. Już na miejscu okazało się, że wewnątrz dobudowano tylko jedną ścianę – uzupełnia „Borys”.
Kalata otoczona była kilkudziesięcioma podobnymi budowlami.
– Dla nas to był trudny teren. Gęsto zabudowany i zamieszkany. Do tego talibowie stworzyli system obserwacji okolicy. Obserwatorzy dawali znać, jak tylko zauważyli coś niepokojącego. A „Karakal” bardzo się pilnował – wyjaśnia „Kircu”.
– Jak tylko słyszał lecący śmigłowiec, uciekał z kalaty. Był bardzo czujny – dodaje „Piasek”.
Planując operację, specjalsi postanowili więc przede wszystkim postawić na zaskoczenie.
– Afganistan to bardzo specyficzne środowisko, niesamowicie trudno zachować tajność działania. Nawet w dużym mieście – w którym mieszka nawet kilkaset tysięcy ludzi – obcych bardzo łatwo zidentyfikować. Terroryści są bardzo czujni, obserwują bazy koalicyjne, a każdy ruch pojazdów w kierunku siedzib talibów, loty śmigłowców w pobliżu, skutkują ewakuacją. Do tego my działamy pod presją czasu. Każda dodatkowa minuta na takim terenie zwiększa prawdopodobieństwo kontaktu ogniowego. Wtedy my z łowców możemy stać się zwierzyną łowną – podkreśla „Łukasz”.
– Dlatego analizowaliśmy różne scenariusze. Przesuwaliśmy granicę bezpieczeństwa. Plan był wariacki, ale ostatecznie wszyscy uczestnicy operacji zgodzili się na ten wypracowany wariant – mówi „Borys”.
Pomysł był niekonwencjonalny. Chodziło o to, aby w czasie operacji wykorzystać cywilne samochody z lokalnymi tablicami rejestracyjnymi.
– Karoserię możesz przestrzelić z pistoletu, o kałachu nie wspominam. Więc każda wymiana ognia byłaby bardzo niebezpieczna. Założyliśmy więc, że oni nie powinni się spodziewać, że narazimy się na tak wysokie ryzyko. Stwierdziliśmy, że nocą, gdy oni oczekują śmigłowca, pojazdów opancerzonych czy grupy przenikającej pieszo, nikt nie będzie się obawiał kilku cywilnych busików. Nie zagrażał nam „ajdik”, bo po tych drogach głównie jeździli lokalsi. Więc pułapka byłaby zagrożeniem przede wszystkim dla nich – mówi „Kircu”.
Długo trwało opracowanie dróg dotarcia do obiektu, powrotu do bazy oraz wariantów działania. Do udziału w operacji wytypowano 16 ludzi, byli to najbardziej doświadczeni żołnierze z zespołu bojowego. Wszyscy zaliczyli już misję w Afganistanie, znali się jak łyse konie.
Jednak ostateczny głos należał do „Białego”. On – jako dowódca – musiał zaakceptować ten misterny plan.
– Miał bardzo duże obawy, co do scenariusza tej operacji. On był dowódcą i odpowiadał za nasze bezpieczeństwo. Byliśmy na wojnie, ale za narażenie żołnierzy na niepotrzebne ryzyko, szczególnie jeśli byłyby straty, odpowiedzialność ponosi dowódca. Nawet nie karną – choć prokuratura mogłaby robić olbrzymie kłopoty. Ale moralną. Długo znałem „Białego”. Wiem, jaka byłaby to dla niego tragedia, gdyby te cywilne samochody stały się dla nas pułapką – mówi „Kircu”.
W tym zespole znali się nie tylko żołnierze, ale – po wspólnych imprezach – także ich żony, narzeczone i partnerki. Znały dowódcę i Agnieszkę – jego żonę.
– Każda z tych dziewczyn oczekiwała, że będzie dowodził tak, żebyśmy z Afganistanu wrócili wszyscy, cali i zdrowi – kontynuuje „Kircu”.
Decyzja nie była łatwa, ale dowódca zaakceptował plan. Przystąpiono więc do organizacji operacji.
„Skombinowanie” cywilnych, lokalnych samochodów było zadaniem antyterrorystów z PRC. Ci załatwili dwa białe busiki marki Toyota. Takich maszyn sporo jeździło po okolicy. Trzeci samochód należał do ludzi z SWW, którzy towarzyszyli specjasom.
Zdobycznym toyotami policjanci z PRC przyjechali do swojej bazy. Należało wymontować fotele pasażerów, w oknach założyć firanki zakupione na targowisku przez logistyków, podłogę wyłożyć pianką z materaców.
– W środku strasznie śmierdziało. Tymi samochodami wożono ludzi, ale również zwierzęta. Trzy godziny zajęło nam mycie wnętrz, a kilka kolejnych – przerabianie samochodów – kontynuuje „Kircu”.
W środę, 9 stycznia 2013 r., późnym popołudniem policjanci wyjechali toyotami z bazy. Oficjalnie udawali się na kolejne szkolenie prowadzone przez Polaków.
Gdy Afgańczycy jechali do polskiego campu, w teren wyruszyła ekipa wsparcia. O godz. 17.30 obozowisko opuścili m. in. snajperzy. Mieli zając stanowiska przed przybyciem głównych sił i osłaniać ekipę wyznaczoną do szturmu. Reszta jeszcze czekała.
Po godz. 1.00 w nocy z bazy wyjechały trzy pojazdy. Kierowców dobrano pod kątem wyglądu. Musieli przypominać miejscowych, nie tylko strojem, ale też rysami twarzy, karnacją i brodami.
– Usiedliśmy tak, aby opierać się plecami o siebie, z bronią skierowaną na zewnątrz. Jakby co, mieliśmy walić przez karoserie samochodów – wspomina „Złoty”.
– W pierwszym samochodzie posadziliśmy tłumacza, żeby ułatwił przejazd przez dwa punkty kontrolne. 16 specjalsów, ukrytych w dwóch toyotach, cicho siedziało na piankach. Bardzo się przydały, bo dotarcie do celu trwało pół godziny, a droga przez cały czas była wyboista. Do wykorzystania mieliśmy tylko broń krótką, bo w takim ciasnym wnętrzu nie było możliwości użycia karabinków – uzupełnia „Kircu”.
W pogotowiu czekał QRF. To ok. 20 specjalsów, którzy wspólnie z Afgańczykami wyjechali z bazy na rutynowy, nocny patrol. Korzystali z MRAP-ów. Gdyby ekipa szturmująca wpadła w zasadzkę, potrzebowali kwadransa, żeby pojawić się ze wsparciem. W pogotowiu, na lądowisku, na włączonych silnikach czekały dwa śmigłowce apache. Gdyby piloci dostali sygnał od JTAC-a „Soyersa”, w 90 sekund byłyby nad głowami szturmanów.
– Toyoty to miejscowe auta, więc ich stan techniczny był taki sobie. Dlatego na przedzie samochodu wywiadu, który był najsprawniejszy, zamontowaliśmy starą oponę, dzięki niej szybko i bez uszkadzania karoserii, moglibyśmy przepchnąć którąś z toyot, gdyby stanęła w polu – mówi „Borys”.
Obawy nie były bezzasadne, bo już w czasie wyjazdu z bazy, gdy pierwsza toyota wpadła w dziurę w drodze, zgasły jej światła. Nie było czasu na naprawę, więc specjalsi zdecydowali o zmianie kolejności pojazdów. Do drugiej toyoty przesiadł się tłumacz i pojazd ruszył na przód kolumny.
– Nie chcieliśmy jechać na zgaszonych światłach, bo pierwszy lepszy posterunek mógł nas ostrzelać. W chwilę po zmianie szyku nasza toyota wpadła w kolejna dziurę. Światła zaczęły działać i już do końca operacji nie było z nimi problemu – kontynuuje „Borys”.
Dopiero kilkaset metrów od celu kierowcy wyłączyli oświetlenie w samochodach. Końcówkę drogi pokonali dzięki noktowizorom. Podjechali pod samą bramę kampandu.
– Szliśmy cicho, bez latarek, żeby nikogo nie spłoszyć – mówi „Kircu”.
Około godz. 2.00 godziną w nocy wszyscy znaleźli się w zaplanowanych punktach. Snajperzy zajęli już miejsca na sąsiednich dachach, z których mieli najlepszy wgląd na podwórko posesji taliba.
„Kałuż” i „Borys” z drabiną podeszli do muru w pobliżu bramy.
– Jak tylko się dało, to staraliśmy się po cichu otwierać drzwi. Metoda wybuchowa ładnie wygląda na filmach. Ale eksplozja obudzi pół wioski i wznieci tumany gęstego kurzu, który spowoduje, że będziemy ślepi. Obawialiśmy się też, czy w kalacie nie ma psów, które mogłyby obudzić gospodarzy – wspomina „Kircu”.
– Mieliśmy kiepskie doświadczenia z wchodzeniem wybuchowym. „Cabi” tylko raz tak otwierał wejście. Eksplozja wznieciła mnóstwo pyłu i resztek słomy. Na metr nic nie widziałeś – uzupełnia „Piasek”.
„Kałuż” szybko wszedł na drabinę. Usiadł okrakiem na murze i przez noktowizję zamontowaną na HK-416 lustrował otoczenie. Jego, już od pewnego czasu, chronili snajperzy, a teraz on ubezpieczał wchodzącego „Borysa”. Gdy drugi żołnierz był na murze, „Kałuż” przełożył drabinę do środka. I…
Okazało się, że drabina jest za krótka! Wewnątrz kampandu wybrano ziemię, więc poziom gruntu był tam o jakiś metr niższy niż na zewnątrz.
– „Trzymałem” okna – czyli obserwowałem, czy nikt się w nich nie pojawi, a „Kałuż” położył się na murze próbując oprzeć drabinę o grunt. W końcu się udało. Zeszliśmy do środka – wspomina „Borys”.
Było ciemno, noktowizja nie polepszała widoczności. „Borys” po omacku szukał blokady, która uniemożliwiała otwarcie drzwi. Miał ze sobą łom i nożyce, którymi mógł przeciąć kłódkę.
– Nie mogłem wyczuć mechanizmu. Aż w końcu trafiłem na zasuwę blokowaną przez śrubę – motylek. Wejść nie zamykał w jakiś szczególny sposób, bo czuł się bezpiecznie. A z drugiej strony, gdyby miał szybko uciekać, to solidnie zaryglowane drzwi by mu to uniemożliwiły – wyjaśnia „Borys”.
Przez otwartą bramę kilkunastu ludzi bezszelestnie weszło na podwórze kampandu. Podzieleni na ekipy rozeszli się w dwóch kierunkach.
„Borys” z sekcją „Piaska” ruszył w kierunku najbliższego wejścia w budynku. Nie było w nim drzwi, tylko zasłona z grubego materiału. Drzwi z drugiej strony budynku zostały zaś zaryglowane.
– Dlatego „Kircu” z „Kałużem” łomem wyłamali zamek. Poszło im sprawnie, ale głuchy odgłos pękającego metalu kogoś obudził. My już byliśmy w środku, po ciuchu sprawdzaliśmy pomieszczenia, gdy na korytarz wyszedł mężczyzna – relacjonuje „Piasek”.
– On odrzucił na bok zasłonę, która pełniła rolę drzwi, stanął w korytarzu i natychmiast, z dwóch stron, jaskrawym światłem oświetliło go kilka latarek zamontowanych na karabinach – dodaje „Kircu”.
Mężczyzna był całkowicie zaskoczony. Na swoim ciele widział ruszające się czerwone punkciki celowników laserowych. Nie stawiał oporu. Dwóch ludzi błyskawicznie go obezwładniło. Następni weszli do pomieszczenia, w którym nocował zatrzymany. To był spory pokój, na podłodze rozłożono materace i koce. Na nich spały dwie rodziny.
– Okazało się, że nasz JPEL spędzał tam noc ze swoją żoną i gromadką dzieci oraz z bratem i jego rodziną. To właśnie brat wyszedł sprawdzić źródło hałasów – kontynuuje „Kircu”.
Specjalsi wiedzieli, jak ważnym elementem organizacji talibskiej w prowincji jest Said Rahman. Nikt nie miał wątpliwości, że jego ludzie, mieszkający w okolicznych kalatach, będą go bronić. Więc zatrzymanie i przeszukanie pomieszczeń należało wykonać po cichu i jak najszybciej.
– „Karakal” był kompletnie zaskoczony. Nie bronił się, nie protestował. Wiedział, że go dopadliśmy. Stanął otoczony kobietami i dziećmi, co miało mu gwarantować bezpieczeństwo. Chyba miał świadomość, że mogła po niego przyjść jakaś ekipa, która by później zameldowała, że zginął w czasie zatrzymania, gdyż stawiał opór. Więc robił wszystko, aby przeżyć – wspomina „Kircu”.
– W takich sytuacjach, tak po ludzku, zdajesz sobie sprawę, że wyprowadzasz z domu człowieka, a jego żona i dzieci już go nigdy nie zobaczą – refleksyjnie dodaje „Kraszan”.
W domu JPEL-a nie znaleziono żadnej broni. To często zdarzało się u ważnych talibów. Broń byłaby bowiem dowodem działalności przestępczej. Specjalsi zebrali za to sporo dokumentów.
– Miał tego mnóstwo. Szybko zaczęło brakować miejsca w plecakach, więc materiały pakowaliśmy do koców i chust, które znaleźliśmy na miejscu – mówi „Borys”.
Obładowani tobołkami z dokumentami, z „Karakalem” i jego bratem, przeszli do samochodów. Po drodze mijali specjalsów, którzy w ramach zabezpieczenia od początku akcji zostali na zewnątrz. Mieli zagwarantować bezpieczeństwo kolegom operującym w środku i uniemożliwić ucieczkę kogokolwiek z kampandu.
– Wpakowaliśmy się do środka, a tu się okazało, że nasza toyota nie może ruszyć. Koła ugrzęzły w błocie. Nie chcieliśmy robić niepotrzebnego hałasu i korzystać z pojazdu z oponą przymocowaną do maski. To by kogoś obudziło. Wyskoczyliśmy i cała ekipa wypchnęła busika z błota – relacjonuje „Borys”.
– W górze latał bezpilotowiec. Obserwatorzy w bazie śmiali się, bo nikt nie przewidział takiego scenariusza. A nam nie było do śmiechu. Byliśmy na misji wysokiego ryzyka, a zapewniające nam wsparcie, amerykańskie bojowe śmigłowce apache, dotrą dopiero po 1,5 minucie… W naszej sytuacji to była epoka… Ale wszystko zrobiliśmy tak cicho, że sąsiedzi dopiero rano się zorientowali, że wyciągnęliśmy im szefa – opowiada „Piasek”.
Po wyciągnięciu toyoty z błota powrót odbywał się już bez jakichkolwiek niespodzianek. W bazie ostatecznie potwierdzono tożsamość zatrzymanych.
– Operacja trwała maksymalnie 20 min. Gdy ruszaliśmy spod kampandu, poderwaliśmy apache. Dolot zajął im kilkadziesiąt sekund. Leciały nad nami, z góry zapewniając bezpieczeństwo. Do bazy dotarliśmy najpierw my, a po jakimś czasie QRF – wspomina „Złoty”.
Punktualnie o godz. 6.00 rano dowódca TF-50 otrzymał meldunek o zakończeniu operacji.
– To był nasz duży sukces. „Karakal” nie był szeregowym terrorystą, tylko szefem podziemnej organizacji, sędzią. Wydawał wyroki śmierci. Był dobrze wykształcony, miał poważanie w otoczeniu. Czuł się bezpiecznie na swoim terenie, ale też bardzo dbał o bezpieczeństwo. Oni się szkolą kontrwywiadowczo, analizują zatrzymania JPEL-i, modyfikują swoje procedury. To sprawna struktura, która się szybko uczy. Ale kolejny raz ją przechytrzyliśmy – wyjaśnia „Kircu”.
Aresztowanie lidera stanowiło potężny cios w podziemną organizację. Oczywiście świat nie znosi próżni, więc szybko wyłonił się nowy przywódca. Potrzebował jednak czasu na zdobycie akceptacji otoczenia. W środowisku klanowym, opartym na powiązaniach rodzinnych, nowy lider musiał powalczyć o zaufanie starszyzny poszczególnych klanów. Ponadto potrzebował wyrobić sobie posłuch u podwładnych. O miejsce po wyeliminowanym liderze zawsze zaczynała się rywalizacja, która wprowadzała pewien chaos w organizacji terrorystów. Dlatego każde zatrzymanie JPEL-a było ciosem w organizację talibów.