To była pierwsza w historii Wojska Polskiego operacja ratowania zakładników uwięzionych przez terrorystów samobójców. Ośmiu żołnierzy z Task Force-50, zespołu z Jednostki Wojskowej Komandosów w Lublińcu, zaryzykowało życie, żeby wykonać to skrajnie niebezpieczne zadanie.
O misji w Afganistanie opowiada kilkudziesięciu świadków opisywanych wydarzeń, specjalsów służących w Task Force-50. Dzięki tej książce na tajne operacje można spojrzeć oczami ludzi z jednego z najbardziej elitarnych oddziałów specjalnych na świecie.
Autor o książce:
„Nie jest łatwo przeniknąć do świata specjalsów. Poznaję go od ponad piętnastu lat. Pierwszy reportaż o żołnierzach z Lublińca napisałem w 1997 roku. Potem obserwowałem ich w koszarach, na poligonach i misjach: w Macedonii, Iraku, Afganistanie. W międzyczasie kapituły komandosów z GROM-u i Lublińca wyróżniły mnie odznakami honorowymi swoich jednostek, pracowałem w Ministerstwie Obrony Narodowej i Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Myślę więc, że dosyć dobrze znam to środowisko. Napisałem kilka książek o polskich jednostkach specjalnych, ale nigdy wcześniej nie relacjonowałem takiej historii.”
Brygadier Paul Kenny, dowódca sił specjalnych ISAF w Afganistanie
„To zaszczyt i przywilej dowodzić takimi żołnierzami”
Ze wstępu:
Dla cywila wybuch granatu hukowego jest jak małe trzęsienie ziemi. Podłoga drży, ściany jakby miały się za moment zawalić. Na kilka sekund oszałamia każdego, kto jest w środku. Ale samobójcy, obwieszeni materiałem wybuchowym, byli szkoleni, żeby radzić sobie z takimi eksplozjami…
Gdy tylko ucichł huk kolejnego wybuchu, powietrze przeszył przeraźliwy wrzask: „Allah Akbar!”. Długowłosy, niezbyt wysoki mężczyzna z drobnym wąsem pod nosem wyskoczył na korytarz. Wcześniej nie strzelał, przyczaił się i chciał jak najbliżej dopuścić nacierających. Biegł bez broni. W lewej dłoni trzymał mały, czarny telefon komórkowy. Spod rozpiętej bluzy amerykańskiego munduru wystawała wypełniona żółtawymi kostkami plastiku płócienna kamizelka samobójcy.
Napastnik nie zrobił nawet kilku kroków. Nasi odpowiedzieli ogniem. Z precyzyjnie wymierzonych karabinków posypały się kule. Afgańczycy strzelali z Kałasznikowów. Pociski kalibru 7,62 milimetra mają zdecydowanie większą moc obalającą od tych kalibru 5,56, używanych w NATO. Dlatego te pierwsze serie spowodowały, że faceta dosłownie odrzuciło.
Mężczyzna upadł na podłogę. Nie mógł przeżyć tej kanonady. Z rozwartej dłoni wypadł telefon. Specjalsi idący na przedzie zauważyli, że ekran jest podświetlony, a włączona komórka nawiązuje połączenie.
Gwałtowne: „Out… Out… Out…” rozległo się na korytarzu. Wąż sunący przy obu ścianach błyskawicznie zaczął się cofać do najbliższych pomieszczeń.
– Każdy z nas wiedział, że telefon komórkowy może być inicjatorem wybuchu. A facet za moment eksploduje. W kamizelce było kilka kilogramów materiałów wybuchowych, metalowych kulek, śrub i innego drobnego żelastwa. Nawet gdybyśmy ukryli się przed odłamkami, w betonowym budynku mogło nas skasować ciśnienie fali uderzeniowej wybuchu – mówi „Suchy”.
Minęło kilka sekund. Do eksplozji nie doszło. Nie było czasu na wahanie. Kolejny talib obwieszony materiałem wybuchowym mógł czaić się w pobliżu. Ruszyli do przodu. Musieli stawić czoła niebezpieczeństwu, z jakim wcześniej nie spotkał się żaden polski żołnierz.
Mieli uwolnić zakładników pojmanych przez terrorystów samobójców. Po jakimś czasie Afgańczycy nadali tej operacji kryptonim „Sledgehammer”.
- Wydawnictwo: Ender
- Warszawa 2013
- Numer ISBN: 97 8836 2730 469
- Stron: 225