Rosja napadła na sąsiednie państwo. Gdy na lądzie i w powietrzu toczą się walki, w internecie i mediach trwa wojna informacyjna na Ukrainie. Wygrywa ją Ukraina. Wielu z nas – świadomie lub nieświadomie – bierze aktywny udział w tym starciu.

Upowszechniając informacje udostępniane przez stronę ukraińską, zwiększamy zasięgi w sieci i docieramy z antyrosyjskim przekazem do kolejnych osób i środowisk. Jeśli chcemy pomóc Ukrainie – róbmy to! Ale jednocześnie bądźmy wstrzemięźliwi z komentowaniem newsów. Za czas jakiś może się okazać, że analizy poczynione na podstawie doniesień z social mediów są całkowicie nietrafione.

Emocjonalne komentarze internautów są całkowicie zrozumiałe. Ludzie piszą, to co czują. Ale liderzy opinii (publicyści, politycy, działacze NGO) powinni być bardziej wstrzemięźliwi w komentowaniu rzeczywistości. Dosyć szybko mogą okazać się mało wiarygodnymi. Ta wojna przyniosła już kilka takich przykładów. Omówię je poniżej.


Ja stoję po stronie Ukrainy. Największym zagrożeniem dla stabilności w Europie jest Rosja. Dbając o własne bezpieczeństwo musimy więc przeciwdziałać zagrożeniu ze strony Moskwy. PRZECZYTAJ O TYM, JAK W OSTATNICH LATACH POLSKA WSPIERAŁA UKRAINĘ.


Dlaczego Stepan Bandera, a nie Symon Petlura?

W Polsce od lat trwa dyskusja (w czasie wojny niektórzy próbują ją ponownie rozgrzać), dlaczego mamy wspierać Ukraińców, którzy budują tożsamość na legendzie antypolskiej Ukraińskiej Armii Powstańczej (UPA) i jej najsłynniejszym przywódcy – Stepanie Banderze? Odpowiedź jest prosta. Musimy pamiętać o zbrodniach UPA i jej symbolu – Rzezi Wołyńskiej. Ale pamięć to jedno, a obecne zagrożenia naszego państwa to drugie. Tak więc historia nie może blokować przeciwdziałania zagrożeniom, które są tu i teraz.

Sam się zastanawiam, dlaczego bliższy ukraińskim sercom jest Stepan Bandera współpracujący z hitlerowskimi Niemcami, a nie Symon Petlura. Kto to? To jeden z twórców ukraińskiej niepodległości, który współpracował z Polską, a został zamordowany zginął z wyroku Sowietów. Oczywiście wolałbym odwołania do Petlury, a nie Bandery. Ale teraz mamy zdecydowanie poważniejsze problemy, niż rozważania o historii sprzed dekad.

Wojna informacyjna. Co to?

Definicji mamy sporo. Pisząc najprościej chodzi o przekazanie odbiorcom własnej narracji i przekonanie ich do własnych racji. Aby to zrobić, trzeba być aktywnym i szybszym od przeciwnika.

Czy na wojnie informacyjnej dopuszczone jest kłamstwo i fake newsy? Teoretycy komunikowania z pewnością zakrzykną, że jest to niedopuszczalne. Praktycy już nie będą tak stanowczy. Napiszmy wprost: wojna informacyjna jest elementem realnej wojny i ma przyspieszyć osiągnięcie celów militarnych i politycznych. Tutaj każdy chwyt będzie dozwolony.

Celowo szerzonej dezinformacji (opartej na kłamstwie), nie należy jednak mylić z upublicznianiem informacji niepotwierdzonych. Teoretycy komunikowania społecznego znowu uznaliby to za nieetyczne. Ale mówimy o wojnie, w której szybkość ma kluczowe znaczenie. Dlatego prowadzący wojnę informacyjną ścigają się z czasem. (Bardzo przypomina mi to zasadę wprowadzoną przez laty w jednej dużej rozgłośni radiowej: „Szybko podajemy newsa, a później ewentualnie sprostujemy”. Dziś to zasada większości naszych redakcji).

Dlatego w mediach trafimy na mnóstwo sensacyjnych materiałów, budzących emocje, strach, niekiedy przerażenie. Szczególnie łatwo o to w obecnej sytuacji. Część z nich to działanie z premedytacją. Zaś część to zwykła głupota, brak wiedzy i doświadczenia dziennikarzy i wydawców.


To jedna z najciekawszych historii związanych z wojną informacyjną, do jakiej udało mi się dotrzeć. W nocy z 27 na 28 lutego 1942 r. Brytyjczycy przeprowadzili operację Biting, czyli rajd na francuskie miasteczko Bruneval. Celem było przejęcie najważniejszych elementów pracującego tam niemieckiego radaru i pojmanie kogoś z obsługi. Kilka dni później w wydawanym w Londynie „Dzienniku Polskim” – oficjalnej gazecie rządu polskiego na uchodźctwie – ukazał się sensacyjny artykuł. Sierżant z 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej barwnie opisywał udział Polaków w tej operacji…

PRZECZYTAJ: TAJNA OPERACJA SPADOCHRONIARZY SOSABOWSKIEGO, KTÓREJ NIE BYŁO


Public Relations na wojnie

Strona ukraińska jest bardzo sprawna w działaniach informacyjnych. Pytanie, czy za te działania odpowiadają biura komunikacji społecznej ukraińskich instytucji państwowych oraz wyspecjalizowane jednostki PSYOPS (Operacji Psychologicznych)? Czy może wsparciem służą eksperci z jakiejś zagranicznej agencji PR zajmującej się zarządzaniem informacją w kryzysie?

Podejrzewam, że ten drugi scenariusz jest bardzo prawdopodobny. Czy kiedyś się o tym dowiemy? Tak, jeśli któraś ze stron będzie się chciała tym pochwalić.


Przed pierwszą wojną w Iraku duża agencja PR przyjęła nietypowe zlecenie. Miała wzbudzić międzynarodowe zainteresowanie okupowanym przez Irak Kuwejtem oraz doprowadzić do międzynarodowej operacji oswobodzenia Kuwejtu i zaatakowania Iraku. Agencja PR wywiązała się z tego zadania w 100 proc. W 2001 r. rozmawiałem o tym z prof. Peterem Przytułą, specjalistą od tworzenia pozytywnego wizerunku, o kulisach PR-owskich zabiegów związanych m.in. atakiem koalicji międzynarodowej na Irak w1990 r.

PRZECZYTAJ WYWIAD Z PROF. PETEREM PRZYTUŁĄ „ZLECENIE NA WOJNĘ”.


Case 1: Ukraińska Wyspa Węży jak polskie Westerplatte

W pierwszych dniach agresji świat obiegła historia o 13 funkcjonariuszach ukraińskiej straży granicznej z posterunku na Wyspie Węży. Ma wezwanie z rosyjskiego okrętu do poddania się, mieli odpowiedzieć „Rosyjski okręcie wojenny. Pier… się”. Potem wszyscy zginęli w efekcie ostrzału z tego okrętu.

Patrząc na działanie Moskwy, która nie tylko atakuje cele cywilne na Ukrainie, ale nawet nie dba o życie swoich żołnierzy, można było przyjąć, że doszło do takiego zdarzenia. Oczywiście od razu nasuwa się pytanie, dlaczego Rosjanie mieliby zabić wszystkich obrońców nieistotnej militarnie wyspy? Nie miało to sensu. A w wojnie informacyjnej to totalnie przegrana bitwa. Dokonując masakry na Wyspie Węży już w pierwszych godzinach agresji Rosjanie pomogli Ukraińcom zbudować mit bohaterskich mężczyzn, którzy nie cofnęli przez przeważającym wrogiem. Dlatego w naszych mediach bardzo szybko pojawiły się analogie do polskiego Westerplatte czy antycznych Termopil.

Już po kilku dniach okazało się, że pogranicznicy nie zginęli, ale są w rosyjskiej niewoli.

Szybko zdezaktualizowały się analizy naszych publicystów i ekspertów, którzy zabierali głos w tej sprawie.

Case 2: Rosyjski szpieg, który okazał się ukraińskim bohaterem

Druga historia ma podobny epilog. Najpierw ukraińskie, a potem media w innych krajach, doniosły, że (cytat z Radia ZET): „Denis Kirejew, członek ukraińskiej delegacji, który jeszcze w tym tygodniu uczestniczył w rozmowach z przedstawicielami rosyjskich władz, został zastrzelony przez ukraińskie służby specjalne. Polityk był podejrzany o zdradę na rzecz Rosjan.”

Minęło kilkanaście godzin i ukraiński MON zdementował tego newsa podając, że Kirejew zginął w czasie wykonywania ukraińskiej operacji specjalnej.

Raczej nie dowiemy się, czy Kirejew był zdrajcą czy bohaterem. Czy dementi miało wyjawić prawdę o bohaterstwie polityka, czy uspokoić nastroje i dyskusje o głębokości rosyjskiej infiltracji w administracji ukraińskiej? To pytanie wtórne wobec tego o bezmyślność połączoną z chęcią szybkiego poinformowania o ekscytującym newsie.

Walczmy na wojnie informacyjnej. Ale świadomie

Podsumowując. Musimy mieć świadomość, że bierzemy udział w wojnie informacyjnej. Chcemy być aktywni? Więc przekazujmy dalej informacje udostępniane przez stronę ukraińską, zwiększamy zasięgi postów. Ale jednocześnie – to apel szczególnie do liderów opinii – bądźmy wstrzemięźliwi z komentowaniem newsów i wyciąganiem jednoznacznych wniosków z niepotwierdzonych informacji.

W tych czasach komentatorzy powinni być wyjątkowo roztropni. Za czas jakiś może się okazać, że szybkie i błyskotliwe analizy są całkowicie nietrafione. A to zostanie wykorzystane przeciw sprawie, w imię której komentatorzy się wypowiadają.


Jeden z moich felietonów w miesięczniku „Polska Zbrojna” omówiono w branżowym portalu PRoto: „Były rzecznik MON o tym, jak udało się poprawić wizerunek transportera opancerzonego Rosomak. Były rzecznik prasowy MON Jarosław Rybak wspomina o złej prasie, jaką cieszył się na początku Rosomak. Jak dodaje niewiele brakowało, aby próba poprawy opinii o tym transporterze zakończyła się spektakularną wpadką.”

PRZECZYTAJ O TYM, JAK ROSOMAK Z „JEŻDŻACEJ TRUMNY” STAŁ SIĘ „ZIELONYM DIABŁEM”.