W czasie II wojny światowej z Wielkiej Brytanii i Włoch przerzucono do okupowanego kraju 316 Cichociemnych – spadochroniarzy Armii Krajowej. Blisko 100 z nich walczyło w Powstaniu Warszawskim. To byli nasi najdrożsi żołnierze. Ich przygotowanie i przerzut kosztowało więcej, niż szkolenie współczesnych komandosów GROM-u.
1 sierpnia 1944 r., w Warszawie i Puszczy Kampinoskiej działało blisko stu Cichociemnych. Część miało tam stałe przydziały, niektórzy przyjechali tuż po przerzucie do okupowanego kraju, w stolicy poznawali okupacyjną rzeczywistość i czekali na rozkazy.
Z butelką na czołgi
Kpt. Zbigniew Specylak ps. „Tur 2”, skakał w nocy z 30 na 31 lipca 1944 r., niedaleko Grodziska Mazowieckiego. Następnego dnia przyjechał do Warszawy. Zdążył się tylko zameldować w lokalu konspiracyjnym. O godz. 17 wybuchły walki. Nie mając żadnych powiązań z podziemiem, Specylak na kilka dni dołączył do grupy ochotników, którzy uzbrojeni w butelki z benzyną polowali na niemieckie czołgi. Dopiero po 13 dniach walk objął funkcję, do której miał właściwe kwalifikacje. Na Czerniakowie dowodził baonem, który od jego pseudonimu nazwano „Tur”.
13 września został ciężko ranny w głowę. Nocą z 18 na 19 sierpnia próbowano go ewakuować przez Wisłę pontonem, którym do powstańców dotarli żołnierze 1. Armii WP. Niemcy zauważyli łódź i szybko ją zniszczyli. „Tur” został drugi raz ranny. 21 września nieprzytomnego, leżącego na przybrzeżnej łasze, znaleźli warszawscy piaskarze. Przytomność odzyskał w sowieckim szpitalu w Otwocku.
Generał budował barykadę
Gen. dyw. Tadeusz Kossakowski ps. „Krystynek” w nocy z 29 na 30 maja 1944 r. wylądował pod Tarnowem i natychmiast ruszył do stolicy. Powstanie wybuchło, zanim zdążył objąć stanowisko w Komendzie Głównej AK. Przez dwa pierwsze dni walk budował barykadę na ul. Kruczej. Potem walczył jako szeregowy, dowodził nim podchorąży. Dopiero od 15 sierpnia zaczęto wykorzystywać jego kwalifikacje. Został kierownikiem powstańczych wytwórni broni. Podlegało mu ok. 800 ludzi, organizował warsztaty naprawy uzbrojenia, produkcji miotaczy ognia. Pod jego okiem wykonano 35 tys. granatów.
Na pierwszej linii walczyli też legalizatorzy – genialni fałszerze dokumentów. Por. Stanisław Jankowski „Agaton” był w AK szefem Wydziału Techniczno-Legalizacyjnego. W Powstaniu najpierw dowodził plutonem, potem dwa razy przedzierał się ze swoim patrolem do Puszczy Kampinoskiej, żeby na Żoliborz sprowadzić odsiecz. Na koniec został dowódcą osłony Komendy Głównej AK.
20 proc. strat
Przed sierpniem 1944 r. kierownikiem specjalnej pracowni fotograficznej u „Agatona” był ppor. Stefan Bałuk. Ten Cichociemny o ps. „Starba” urodził się w ur. w 1914 r., jest dziś jednym z ostatnich żyjących zrzutków. [Stefan „Starba” Bałuk zmarł w 2014 r.]
W czasie szkolenia w Wielkiej Brytanii, wraz z dr. Antonim Hartmanem, wykładowcą fotografii w Polskiej Szkole Wywiadu, opracował metodę pomniejszania meldunków. Kartki formatu A-4 fotografowano, film wywoływano, a poszczególne klatki typowej kliszy fotograficznej o wymiarach 24 na 35 mm znowu fotografowano. Ale za drugim razem zdjęcia robiono używając odwróconego mikroskopu, który zamiast do powiększania, służył do pomniejszania. Dlatego kartka formatu A-4 miała wielkość kropki przypominającej odchody muchy. Takie kropki naklejano na zwykłe listy. Tę metodę tajnej korespondencji stosowano jeszcze wiele lat po wojnie.
W Powstaniu „Starba” walczył w batalionie „Pięść”, następnie w oddziale osłonowym Komendy Głównej AK.
Cichociemni byli dowódcami powstańczych batalionów, m. in. „Parasol”, „Czata 49”, „Leśnik”, „Rum”, „Sarna” czy „Baszta”. Zrzutkowie zapewniali też łączność radiową z Londynem.
Na spadochronie do kraju dotarli gen. bryg. Leopold Okulicki „Niedźwiadek”, w czasie powstania służył w sztabie, następnie mianowano go ostatnim Komendantem Głównym AK oraz płk dypl. Kazimierz Iranek-Osmecki „Antoni”, który podpisał akt kapitulacji powstania.
Kilku zajmujących się wywiadem – zgodnie z zasadami swojej profesji – nie ujawnili się i nie brali udziału w walkach.
W sumie w Powstaniu Warszawskim Cichociemni ponieśli straty w wysokości 20 proc.
Zapewnić łączność z okupowanym krajem
Pierwsze decyzje dotyczące zapewnienia łączności władz na uchodźstwie ze strukturami konspiracyjnymi w okupowanym kraju podjęto już jesienią 1939 r. Najpierw zorganizowano sieć kurierów zapewniających łączność między Warszawą a Paryżem.
Równie szybko pojawił się pomysł, aby do takich zadań wykorzystać samoloty, które mogłyby lądować na improwizowanych lotniskach lub zrzucać ludzi i sprzęt na spadochronach. Ze względu na nowatorstwo, pomysł wydawał się nie do zrealizowania.
Jednak w grudniu 1939 r. w Paryżu spotkali się trzej kapitanowie: Jan Górski (Cichociemny „Chomik”), Maciej Kalenkiewicz (Cichociemny „Kotwicz”) i Jan Jaźwiński, którzy planom nadali realne kształty.
Udało się im przekonać sporą grupę sztabowców. Najważniejsze było jednak to, że pomysł spodobał się Zofii Leśniowskiej, która przedstawiła go swojemu ojcu – gen. Władysławowi Sikorskiemu.
Gdy w połowie 1940 r. polskie władze ewakuowały się do Londynu, idea zaczęła nabierać kształtu. 29 czerwca 1940 r. w Sztabie Naczelnego Wodza powołano tajny zespół do łączności z krajem – Oddział VI.
Kilkanaście dni później powstało brytyjskie Dowództwo Operacji Specjalnych (Special Operations Executive – SOE), miało ono wspierać organizacje konspiracyjne w państwach okupowanych.
Oddział VI zaczął ściśle współpracować z SOE. Spośród wszystkich krajów korzystających z pomocy SOE, Polacy mieli największą autonomię.
Wszechstronna selekcja kandydatów
Do Oddziału VI Komenda Główna AK składała zamówienia na oficerów o ściśle określonych specjalnościach. Podziemna armia potrzebowała dywersantów, oficerów operacyjnych, łącznościowców, czołgistów, lotników. Planując ogólnonarodowe powstanie, przewidywano bowiem przejmowanie hitlerowskich czołgów, opanowywanie lotnisk i wykorzystanie w walkach zdobycznych samolotów.
Kandydatów do służby w kraju poszukiwano w odtwarzających się polskich oddziałach. Propozycje przedstawiano w czasie indywidualnych rozmów. Cichociemni wspominają, że mówiąc o nowych zadaniach, oficerowie werbunkowi dobitniej akcentowali niebezpieczeństwa, niż zachęcali do „męskiej przygody”.
Wtedy pojawiła się nazwa nowej formacji, oddająca sposób działania – Cichociemni.
Z czasem usprawniono system selekcji, tak, aby z tysięcy żołnierzy wyłuskać najlepszych kandydatów. Z tego powodu zdarzały się – wcale nie tak rzadkie – protesty dowódców macierzystych jednostek, którzy nie chcieli pozbywać się dobrych ludzi.
Dokładnie taki sam problem widać we współczesnych Siłach Zbrojnych. Dowódcy jednostek regularnych „zniechęcają” swoich wyróżniających się podwładnych, którzy piszą podania z prośbą o przejście do oddziałów podlegających Dowództwu Wojsk Specjalnych.
Pełne przeszkolenie zrzutków trwało wiele miesięcy i obejmowało cykl kursów.
Kandydaci przechodzili psychotesty. Trafiali do słynnego „Małpiego Gaju” na szkolenie z podstaw dywersji, minerstwa, preparowania materiałów wybuchowych z rzeczy znalezionych np. w zwykłej kuchni, strzelania specjalnego, walki w bliskim kontakcie. Na kursie „cichego zabijania” uczyli się, jak skręcić kark przeciwnikowi, złamać mu kręgosłup czy zmiażdżyć krtań kamieniem owiniętym w chusteczkę do nosa.
Niezwykle stresujące były skoki ze spadochronem. Przed II wojną światową spadochroniarstwo w Polsce raczkowało, dlatego wielu żołnierzy dopiero na kursie widziało spadochron i siedziało w samolocie. Ale pierwszą wieżę spadochronową na Wyspach Brytyjskich zbudowali właśnie Polacy.
Realistyczne szkolenie
Całe szkolenie było bardzo realistyczne. Działania w terenie opanowanym przez przeciwnika trenowali atakując zakłady przemysłowe, przenikając do urzędów. Ćwiczący mieli atrapy bomb, a obiekty były chronione przez nie uprzedzonych o manewrach, uzbrojonych wartowników, którzy cały czas obawiali się ataku niemieckich dywersantów.
Gdy więc któremuś powinęła się noga i wpadł w ręce angielskiej policji, mógł być przez kilka dni „ostro rozmiękczany” jako potencjalny szpieg.
Ponad 70 kandydatów na Cichociemnych przeszło przez Polską Szkołę Wywiadu, działającą w Anglii pod kryptonimem „Oficerski Kurs Doskonalenia Administracji Wojskowej”. 37 z nich zostało zrzuconych do kraju.
Na zajęciach z mechaniki i ślusarstwa uczono otwierania zamków, dorabiania kluczy, cięcia szyb w oknach. Chemicy instruowali, jak sporządzać niewidoczny dla postronnego człowieka atrament sympatyczny. Jak preparować środki odurzające i trucizny.
Kilka dni trwały zajęcia z umiejętności zmiany wyglądu zewnętrznego.
Zapanować nad odruchami
Dłuższa była nauka panowania nad odruchami. Cichociemny musiał zapomnieć o naturalnych zachowaniach, czyli np. odwróceniem się, gdy ktoś na ulicy krzyknie jego imię. Odpaść z kursu można było nawet wtedy, gdy ktoś w kantynie odruchowo odwrócił się, słysząc swoje nazwisko i informację, że przyszedł list od rodziny…
Duży nacisk kładziono na „legendowanie”. W ciągu wojny zrzutkowie posługiwali się co najmniej kilkoma nazwiskami, bardzo często zmieniali dokumenty. Musieli się uczyć nowej tożsamości, precyzyjnie odpowiadać na pytania o daleką rodzinę, miejsca nauki czy pracy.
Przed skokiem składali przysięgę Armii Krajowej. Często też w czasie mszy kapłan udzielał rozgrzeszenia bez spowiedzi in articulo mortis – w obliczu śmierci. Dla żołnierzy było to wydarzenie ważne z dwóch powodów. W sytuacjach zagrożenia zawsze sprawdza się przysłowie „jak trwoga to do Boga”. W żartach wspominali też, że w dalekiej Polsce na kilka lat zostawili swoje narzeczone i żony, a dzięki rozgrzeszeniu mogli bez zbędnego tłumaczenia się z zasadzek czyhających na młodych żołnierzy, z czystym sumieniem zamknąć pewien etap wojennej tułaczki.
Dieta na podróż służbową do kraju
Przed odlotem czekało ich sporo papierkowej roboty.
Podpisywali deklarację o zachowaniu tajemnicy, „nie nadużywaniu alkoholu, szczególnie w lokalach publicznych”, nie podejmowania działalności politycznej oraz nie nawiązywaniu kontaktu z bliskimi bez zgody AK.
Skrupulatnie rozwiązywano też sprawy finansowe. Każdy skoczek podpisywał dokument „Odprawa pieniężna spisana z ob. (…) w związku z jego podróżą do kraju drogą lotniczą”.
Obliczano w nim „zaliczkę na djety (sic!) i koszty podróży”. Na początku 1943 r. skoczek otrzymywał 20 okupacyjnych młynarek, 85 marek niemieckich i 40 dolarów amerykańskich. Z tej kwoty musiał się jednak rozliczyć w Warszawie. Wyliczono, że „djety (sic!) dzienne wynoszą 4 dolary (lub równowartość w złotych według kursu giełdowego). Do kosztów podróży zalicza się koszt przejazdu koleją, autobusem, statkiem i tp. oraz dojazd do stacji wyjściowej i ze stacji do mieszkania”.
Przed wejściem do samolotu zrzutków bardzo skrupulatnie kontrolowano. Należało wypruć metki w ubraniach cywilnych. Wszystkie przedmioty osobiste oddawano do depozytu. Dla lepszego „legendowania” w kieszenie wkładano dostarczone z kraju skrawki okupacyjnych gazet, bilety autobusowe, papierosy.
Na ubranie cywilne zakładano kombinezon ochronny. W nim było miejsce na broń, nóż, żywność, kapsułkę z cyjankiem potasu oraz sześć tabletek Pervitinu. To środek podobny do amfetaminy, który zażywano w sytuacjach wyczerpania, po poważnej kontuzji czy otrzymaniu postrzału.
Wolne miejsca w kieszeniach często wypychano fałszywymi młynarkami. Nikt nie ewidencjonował ilości zabieranych podrabianych banknotów. Na Wyspach drukowano je w płachtach, wszystkie banknoty w jednym arkuszu miały ten sam numer. Po ich pocięciu, chodząc wokół stołu Cichociemni, układali banknoty na różnych kupkach, tak, aby w stertach pieniędzy nie powtarzały się te same numery.
Uzupełnieniem wyposażenia był zaplombowany pas z kilkuset tysiącami „prawdziwych” dolarów, przeznaczonymi na działalność Państwa Podziemnego.
Pierwsze dni w okupowanym kraju
Na koniec żołnierze z Oddziału VI zapoznawali zrzutków z topografią głównej i zapasowej placówki odbiorczej, hasłami do kontaktu z oddziałem ze zrzutowiska oraz w lokalu w Warszawie. Podawali też adresy kontaktowe. Ze względów bezpieczeństwa należało to wszystko zapamiętać, a nie zapisywać.
Placówka „Puchacz”. Sprawdź jak wyglądało zrzutowisko dla Cichociemnych
Zrzuty odbierała „Syrena”. Ta specjalna komórka Oddziału V KG AK odpowiadała za przygotowanie lądowisk oraz harmonogramów dyżurów oddziałów partyzanckich, przeszkolonych do naprowadzania lotnictwa i odbioru „ptaszków” – jak w partyzanckim slangu nazywano powracających z Anglii.
Po skoku Cichociemni zdawali broń dowódcy placówki zrzutowej, a pas z dolarami – przedstawicielowi cywilnych władz podziemnych i na własną rękę ruszali do Warszawy.
Na wszelki wypadek ludzie z „Syreny” sprawdzali, czy przygotowane w Londynie dokumenty nie budzą wątpliwości. Zdarzało się bowiem, że wydrukowane na angielskim papierze wyglądały trochę inaczej, niż produkowane w kraju. Na wszelki wypadek, z Warszawy przywożono więc nowe komplety „lewych papierów”. Na miejscu wklejano tylko fotografię skoczka. Jeśli Oddział VI dostarczył zdjęcie wcześniej, już na zrzutowisku Cichociemny otrzymywał perfekcyjnie podrobione dokumenty, które w czasie kontroli nie budziły żadnych podejrzeń.
Do stolicy musiał przyjechać każdy zrzutek. Tam bowiem w ciągu kilku tygodni aklimatyzował się pod okiem opiekunek, zwanych „Ciotkami”.
To był czas poznawania okupacyjnej rzeczywistości. „Ciotki” zwracały uwagę na szczegóły, które łatwo mogły zgubić przybysza. Wtedy okazywało się, że w czasie kontroli pod żadnym pozorem nie wolno samemu sięgać po dokumenty, ale tylko rozchylić poły płaszcza, by żandarm po nie sięgał.
Zorganizowanie sieci lokali konspiracyjnych w terroryzowanej Warszawie było majstersztykiem. Najpierw Cichociemni pukali do drzwi lokali kontaktowych głównych lub zapasowych, nazywanych „londyńskimi”, bo ich adresy znano w Oddziale VI Naczelnego Wodza. W nich dostawali adresy kwater „stałych”. Osobną grupą były mieszkania, w których odbywały się kontakty „krajowe”.
Każde z mieszkań należało odpowiednio dobrać. Kontrwywiad AK sprawdzał właścicieli i dozorcę, w miarę możliwości przyglądał się też sąsiadom. Adresy musiały być łatwe do odnalezienia przez osobę, która nie znała Warszawy, położone w ruchliwych miejscach, żeby nowy lokator nie rzucał się w oczy. Każde musiało też mieć telefon.
W czasie aklimatyzacji zrzutkowie trafiali na rozmowy kadrowe, wtedy proponowano im objęcie konkretnego stanowiska, a potem wysyłano do wykonywania zadań.
System szkolenia wykorzystywany do dziś
Pomimo upływu ponad 70. lat, Cichociemni nadal są kopalnią wiedzy dla ludzi zajmujących się działaniami specjalnymi. Obowiązujący w naszych wojskach specjalnych sposób naboru, prowadzony wśród wyróżniających się żołnierzy jednostek regularnych, selekcja służąca wyłuskiwaniu najlepiej rokujących kandydatów – to prawie zwierciadlane odbicie rozwiązań opracowanych dla Cichociemnych. Do dziś nikt nie wymyślił lepszego, niż przez system specjalistycznych kursów, przygotowania profesjonalnego komandosa.
Można też szukać podobieństw przy znacznie drobniejszych sprawach. Zrzutkowie wytrwale trenowali wyrobienie nawyku precyzyjnego strzelania bez konieczności celowania. Komandosi z jednostki specjalnej GROM – która od 1995 r. kontynuuje tradycje skoczków spadochronowych Armii Krajowej – robią tak samo, nazywają to „wyrabianiem pamięci mięśniowej”. Podobnie jak Cichociemni, współcześni komandosi strzelają „dubletami” – dla lepszego efektu pakują w przeciwnika nie jedną, ale dwie kule.
W pierwszych latach istnienia GROM-u jeden z oficerów jednostki poważnie podszedł do sprawy czerpania z doświadczeń Cichociemnych. Napisał pracę naukową o ich szkoleniu. Ten materiał został następnie wykorzystany przy opracowywaniu programów szkolenia komandosów z naszej wiodącej specjednostki.
Wystarczy uzmysłowić sobie, jakie problemy logistyczne pojawiały się przy tworzeniu Polskich Kontyngentów Wojskowych w Iraku czy Afganistanie, żeby zrozumieć, na co przed ponad 70-laty porywali się autorzy koncepcji Cichociemnych. A oni działali w czasie wojny, w najgłębszej tajemnicy musieli spiąć w sieć komórki oddalone od siebie o tysiące kilometrów, skoordynować pracę setek ludzi.
Najdrożsi żołnierze Rzeczypospolitej
Realizacja tego programu była piekielnie kosztowna.
Pamiętając o umowności porównania, można zaryzykować twierdzenie, że zarówno komandosi GROM-u, jak i Cichociemni byli priorytetowo traktowani przez przełożonych, mieli do dyspozycji najnowocześniejszy sprzęt, przechodzili kosztowne szkolenia specjalistyczne.
W czasie wojny, gdy każdy nowoczesny samolot był na wagę złota, trudno nawet oszacować koszty utrzymania specjalnej eskadry bombowców wykonującej zrzuty dla AK.
Jeśli tak spojrzymy na problem, to okaże się, że wyszkolenie i przerzut skoczka spadochronowego AK pochłaniało więcej pieniędzy, niż przygotowanie współczesnego komandosa. Dlatego Cichociemni należeli do najdroższych żołnierzy Rzeczypospolitej.
Mając taką wiedzę, łatwiej zrozumieć entuzjastyczne przyjęcie, jakie ppor. Bronisławowi Czepczak-Góreckiemu ps. „Zwijak”, zgotowano w amerykańskich jednostkach specjalnych. W 1995 r. gen. Wayne A. Downing, zwierzchnik dowództwa operacji specjalnych USA zaprosił „Zwijaka” do najbardziej elitarnych amerykańskich jednostek specjalnych.
Na własnym przykładzie Czepczak-Górecki wspominał działania skoczków spadochronowych, operacje Armii Krajowej, deportacje do ZSRR, powojenne prześladowania Cichociemnych prowadzone przez komunistyczną bezpiekę.
Zaprawieni na licznych wojnach, doświadczeni amerykańscy komandosi na stojąco żegnali staruszka, który opowiadał, jak kilkadziesiąt lat wcześniej Polacy tworzyli nowoczesne siły specjalne.