Zmarł st. chor. szt. rez. Grzegorz Wyrwał, komandos 62 Kompanii Specjalnej z Bolesławca i 1 Pułku Specjalnego w Lublińcu. Opracował symbolikę tych jednostek. Był inicjatorem rozpoczęcia prac nad nowoczesnym nożem szturmowym dla wojska – słynnego „62 KS”.
Był niezwykle skromny. Zawsze mnie prosił, aby w publikacjach nie podawać jego nazwiska. Więc dla czytelników kilku moich książek był „chorążym G. W.”.
W 1973 r. jako elew trafił do Podoficerskiej Szkoły Zawodowej im. Rodziny Nalazków, gdzie zafascynowali go żołnierze w czerwonych beretach. To zadecydowało o dalszym kształceniu w tym kierunku w Szkole Chorążych, w tym samym Ośrodku Szkolenia Wojsk Lądowych w Elblągu. Chciał trafić do kompani specjalnej w Brzegu: – Było bliżej domu moich rodziców, a po drugie bałem się po prostu 62 Kompanii Specjalnej w Bolesławcu i jej dowódcy, o którym w wojsku krążyły legendy – wspominał w mojej książce. „COMMANDO.PL Nieznana historia 62 Kompanii Specjalnej WP”.
Przesłużył tam 14 lat. – Bywało ciężko lub bardzo ciężko, ale tam zostawiłem swoje największe młodzieńcze zaangażowanie w służbę, a w przepięknym garnizonie – serce. Tam nawiązały się męskie przyjaźnie, które sprawdziły się przez lata – opowiadał. Najpierw trafił do plutonu specjalnego, po dwóch latach do płetwonurków. W nurkowaniu odnalazł swoje hobby.
Gdy kompanię rozwiązano, przeszedł do 1 Pułku Specjalnego w Lublińcu. Dwa razy był na misjach zagranicznych: na Bliskim Wschodzie i w Afryce.
W 1992 r. rozpoczął pracę nad koncepcją symboliki 62 Kompanii. Opracował jej odznakę rozpoznawczą. Po przejściu do Lublińca – całą symbolikę 1 Pułku.
Od kilku lat zmagał się z ciężką chorobą, jednak do końca interesował się Wojskami Specjalnymi.
Wieża telewizyjna
Dla mnie był bezcennym źródłem informacji na temat jednostek specjalnych. Jego wspomnienia opublikowałem w dwóch książkach. Poniżej zamieszczam fragment rozdziału z „LUBLINIEC.PL Cicho i skutecznie. Tajemnice najstarszej jednostki specjalnej Wojska Polskiego”.
Zimą 1998 r. dowódca polecił st. chor. szt. G. W. znalezienie ciekawego obiektu do przeprowadzenia ćwiczeń przygodowych.
– Niedaleko miejscowości Żarki na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej znajduje się bardzo charakterystyczny, kilkunastopiętrowy budynek telewizyjnej wieży przekaźnikowej. Spotkałem się z komendantem jego ochrony. W imieniu dowództwa pułku zaproponowałem wspólne ćwiczenie. Zapalił się bardzo do tego pomysłu przyznając, że jego przełożeni już od dawna planowali kontrolę sprawności ochrony. Sam też chciał się przekonać o jej jakości – wspomina chorąży.
Mężczyźni zawarli dżentelmeńską umowę: aby ćwiczenie miało sens i faktycznie sprawdzało obie strony, chorąży nie poinformuje żołnierzy o rozkładzie pomieszczeń i urządzeń, jakie zdążył zauważyć podczas pobytu w wieży, a komendant nie uprzedzi swoich ludzi o zamiarach wojska.
– Ustaliliśmy hasło. Kiedy komendant usłyszy je w czasie rozmowy telefonicznej, pod jakimś pozorem odbierze amunicję strażnikom i na czas ćwiczenia schowa ją w swoim sejfie – mówi G. W., który miał pełnić rolę łącznika oraz kontaktu operacyjnego.
Zadaniem komandosów było dotarcie do nadajnika, który znajdował się w zamkniętym i strzeżonym budynku. – Aby uzyskać zgodę przełożonego w Katowicach, komendant ochrony stacji przekaźnikowej poinformował go o ustaleniach, ten zaś przekazał wszystko do swoich szefów w Warszawie. Zapowiedział, że osobiście będzie nadzorował całość – wspomina chor. G. W.
W ćwiczeniu brała udział jedna grupa specjalna, złożona z dwóch żołnierzy zawodowych – chorążego i sierżanta oraz czterech ze służby zasadniczej.
Przy kapliczce położonej niedaleko ruin zamku w Bobolicach, chor. G. W. przekazał dowódcy grupy kopertę z zadaniem. Zapowiedział, że w nocy spotkają się w bazie, gdzie żołnierze przedstawią mu plan działania. – Zdawałem sobie sprawę ze skali trudności. Nasi ludzie nie mogli nic niszczyć, ani używać siły, a musieli dostać się do budynku. Potem mieli odnaleźć urządzenie, którego nigdy w życiu nie widzieli – kontynuuje chorąży.
Kiedy dowódca grupy zniknął w lesie, W. swoim prywatnym samochodem dotarł na drugie spotkanie, tym razem z obsadą wieży: – Z komendantem omówiliśmy ostatnie szczegóły. Zajęcia zaplanowano na trzy doby. Pod koniec spotkania gospodarz zaproponował, że pokaże mi cały obiekt. Wyjechaliśmy windą na ostatnie piętro. Tam urządzono pokoje gościnne. W jednym z nich podstępnie mnie zamknięto. W bagażniku samochodu zostały mapy, dokumenty, radiostacja, żywność i śpiwór.
Z prowizorycznego aresztu miał piękny widok na okolicę. Zobaczył, jak pomiędzy zewnętrznym płotem a budynkiem, ochrona rozciąga drut mocowany na palikach i przysypuje go śniegiem. W ten sposób dyskretnie otoczono cały obiekt, a końcówki przewodów podłączono do alarmu samochodowego. Ale na zamontowaniu tej naprędce improwizowanej sygnalizacji nie poprzestano. Ciężarówka przywiozła dodatkowych ludzi do ochrony.
– Ktoś złamał ustalenia. Zdałem sobie wtedy sprawę, że zadanie jest nie do wykonania. Mnie pozbawiono wszelkiej możliwości kontrolowania zdarzeń. Nie podejrzewałem wcześniej, że ochroniarze postąpią tak niehonorowo. Aby wykazać się profesjonalizmem przed swoimi szefami, wpuszczą wszystkich w zasadzkę, a potem ogłoszą wielki sukces – mówi G. W.
Chorąży siedział w zimnym pokoju, był głodny. Tuż przed zmrokiem zauważył, że po śniegu skrada się człowiek. Chciał ostrzec komandosa o zasadzce. Ponieważ jednak na ostatnim piętrze wyłączono prąd, a okna uchylały się tylko od góry, nie mógł przekazać żadnych sygnałów. Rano zobaczył więcej tropów. Żaden jednak nie zbliżył się do ogrodzenia, a wszystkie zaczynały się daleko, na drodze asfaltowej.
– Nikt się mną nie interesował. Już wcześniej zauważyłem, że w pobliżu okna, na murze zamontowano schody ewakuacyjne. Wieczorem rozebrałem się do dresu i skarpetek, przecisnąłem przez szczelinę w wąskim oknie. Liczyłem na to, że uda mi się niepostrzeżenie zejść, dotrzeć do samochodu, gdzie miałem radiostację i żywność. Gdy byłem prawie na dole, wartownik – który z premedytacją oglądał moje zejście z dziesiątego piętra – rozkazał wracać. Nie miałem innego wyjścia. Została mi do odsiadki kolejna noc. Byłem już bardzo głodny, a do tego w czasie eskapady przemarzłem do kości. Co najgorsze, siadła mi psycha. Było mi wstyd, że tak głupio dałem się podejść, a kolegów naraziłem na kompromitację – opowiada chor. G. W.
W nocy zastanawiał się, co zrobi dowódca grupy. – Musieli w jakiś sposób spowodować otwarcie drzwi wejściowych, które strażnicy bardzo dokładnie zamykali od środka. Już przy pierwszej wizycie zauważyłem, że niedaleko wejścia stoi duży stalowy kontener na śmieci. Pomyślałem, że palące się odpadki powinny spowodować jakąś reakcję pilnujących… Szybko jednak przestraszyłem się własnych pomysłów. To ja odpowiadałbym za straty. A jeżeli do gaszenia pożaru ściągnięto by straż pożarną, ja bym zapłacił za akcję ratowniczą. O rozmowie ze swoim dowódcą wolałem nawet nie myśleć – przekonuje chorąży.
Akcja miała się zakończyć o 9 rano. Kilka godzin wcześniej, o świcie obudziły go odgłosy windy. – Uśmiechnięci komendant wraz z dyrektorem stwierdzili, że „akcja nam się nie udała”. Wartownik, który im towarzyszył przywiózł mi pierwszą od trzech dni gorącą herbatę. Z zimna, głodu i wściekłości milczałem. Kazali mi się zbierać, gdy z dołu ruszyła druga winda. Kątem oka zauważyłem zdziwienie gospodarzy. Gdzieś w głębokiej podświadomości zapaliła mi się na sekundę nadzieja, że to moi koledzy jadą mnie ratować. Równie szybko doszedłem jednak do wniosku, że to nie jest film… – relacjonuje chor. G. W.
Drzwi windy otworzyły się, a ze środka wyskoczyło dwóch uzbrojonych żołnierzy. Za nimi stał dowódca grupy trzymając pistolet przy głowie dowódcy warty. Ten, jąkając się z przerażenia, mówił: „Panie komendancie, ja nie wiem jak to się stało, ale oni mają broń!”.
– Takiej radości nie przeżyłem nigdy w życiu. Nigdy też nie widziałem tak szeroko otwartych oczu u ludzi zaskoczonych sytuacją. Szybko zapytałem: „Panowie! Czy uznajecie, że na tym etapie budynek został opanowany?” Potwierdzili to bez chwili wahania – śmieje się chorąży.
Na parterze komandosi pilnowali resztę wartowników, równiuteńko ustawionych pod ścianą.
Okazało się, że strażnicy – uprzedzeni o działaniach wojska – mieli sporo strachu, więc w czasie patroli wieżę obchodzili szybciej niż zazwyczaj. Wydeptali w śniegu sporą ścieżkę. Bali się napadu, porwania, nie wiadomo czego jeszcze. Dlatego skupili się na obserwowaniu najbliższego otoczenia oraz śladów na śniegu. Ich czujność uśpiło też milczenie prowizorycznego alarmu, rozciągniętego wokół obiektu.
Tymczasem żołnierze podkradli się do ogrodzenia i zrobili w nim niewielkie, odchylane przejście. Obliczyli częstotliwość marszu wartowników, ustalili czas zmian i inne szczegóły. Gdy strażnik znajdował się z drugiej strony budynku, pojedynczo zakradali się na dach jednego z pomieszczeń technicznych. – Potem, korzystając z wykombinowanej skądś drewnianej tyczki, skakali wprost na wydeptaną ścieżkę. Zaczaili się na ochroniarza przy murku z węglem. Bez problemu obezwładnili przerażonego mężczyznę, chyba nawet „czymś” postraszyli dlatego nie trzeba było zbyt długo namawiać go do współpracy – opowiada komandos.
Gdy, jakby nigdy nic, podszedł do drzwi, koledzy siedzący w środku otworzyli je… Potem zdarzenia przebiegły błyskawicznie…
– Nie wierzyłem, że ćwiczenie skończy się sukcesem. To zasługa świetnego dowódcy grupy, który później zasilił szeregi GROM-u – przekonuje chor. G. W.