Przygotowanie do walki w bliskim kontakcie. Działanie w kilkuosobowych grupach na terenie w pełni kontrolowanym przez przeciwnika. Operacje wymagające od wykonawców żelaznej psychiki. Wbrew pozorom nie jest to opis zadań współczesnego żołnierza jednostki specjalnej. Tak można opowiedzieć o przeznaczeniu konspiratorów z batalionu „Miotła” Armii Krajowej.

Zasada jest taka: najpierw walisz gdziekolwiek, byle gość się przewrócił. A drugim strzałem poprawiasz w głowę. Ale to trzeba robić umiejętnie. Zbyt duży dystans nie gwarantuje trafienia, a strzał ze zbyt bliska mógł spowodować, że się człowiek krwią upaskudził – wyjaśnia starszy, sympatyczny pan.

Spotkanie w mieszkaniu Romana Staniewskiego. Fot. Piotr Bławicki

Siedzimy w niewielkim mieszkaniu na czternastym piętrze warszawskiego wieżowca. Z okna roztacza się imponujący widok na centrum stolicy. W pokoju sporo książek, pamiątek z podróży, laptop. Gospodarz, choć na karku ma już ponad dziewięćdziesiąt lat, stara się być na bieżąco z nowinkami technicznymi.

„Ból. Mocna opowieść
o rannych i medykach
na wojnie”

Najnowsza książka Jarosława Rybaka

Słuchając wojennych opowieści siedzący wokół specjalsi ze zrozumieniem kiwają głowami. Każdy z nich ma doświadczenia ze skomplikowanych operacji prowadzonych na misjach. Walczyli w Iraku, przenikali na tereny opanowane przez talibów, wyłapywali „cele osobowe”. Wiedzą co to zadania wymagające stalowych nerwów. Dlatego z respektem patrzą na gospodarza.Myśmy mieli pozamiatać, usunąć śmieci z Warszawy. To nie była przyjemna robota. Nie tak sobie wyobrażałem moje zadania. Ale ktoś to musiał robić – wyjaśnia pan Roman.

– Na szczęście nasze zadania są inne. Jesteśmy gotowi do użycia broni, jeśli ci po drugiej stronie otworzą ogień. No ale żeby tak iść na „robotę” z nastawieniem, że trzeba kogoś wyeliminować. Trzeba mieć psychę… – z szacunkiem mówi „Nowy”.

System akowskich specjalsów

Oddziały Armii Krajowej wykonujące w okupowanej Warszawie zadania o charakterze specjalnym tworzyły sprawny, wzajemnie uzupełniający się system. Wystarczy popatrzyć na te, których tradycje dziedziczy Jednostka Wojskowa Komandosów.

Weteran z batalionu „Miotła” opowiada specjalsom o broni używanej przez konspiratorów. Fot. Piotr Bławicki

Żeby ten system zrozumieć, trzeba zastosować uproszczenia wynikające m.in. z zasad konspiracji. Oddziały zmieniały struktury, nazwy. Dziś, nie patrząc na skomplikowaną historię poszczególnych jednostek, kojarzą nam się z najpopularniejszymi nazwami: „Zośka”, „Parasol”, „Miotła”.

Choć odziały tworzono z określonym przeznaczeniem, to ich żołnierze byli szkoleni tak, że mogli wykonywać – jakbyśmy to dziś nazwali – szerokie spektrum zadań o charakterze specjalnym. „Zośkowcy” specjalizowali się w dywersji i sabotażu. „Parasolarze” wykonywali spektakularne akcje specjalne wymierzone w wysokich urzędników i funkcjonariuszy okupacyjnej administracji niemieckiej. Atakowali w sercu niemieckiej dzielnicy, walczyli z podniesioną przyłbicą. Używali broni maszynowej i granatów. Prawie każda ich akcja była wykorzystywana propagandowo przez Państwo Podziemne, odbijała się szerokim echem i wlewała otuchę w serca terroryzowanych Polaków.

„Miotlarze” dostali najmniej wdzięczny „odcinek”. Podobnie jak ludzie z „Parasola” wykonywali operacje likwidacyjne. Ale nie na Niemcach. Robili porządek z Polakami – agentami policji i gestapo. W czasie swoich robót mieli być cisi i bezwzględnie skuteczni. Często korzystali z pistoletów z tłumikami dźwięku.
To wszystko skończyło się wraz z wybuchem Powstania Warszawskiego. Wtedy podziemni specjalsi przeszli do otwartej walki z Niemcami.

„Robota” na Lwowskiej – pan Roman rysuje szkic okolicy. Fot. Piotr Bławicki

Gdy wybuchła wojna Roman Staniewski miał 16 lat. Kiedy Niemcy zajęli Warszawę, wraz z rodzeństwem rodzice wysłali go do bliskich, mieszkających pod Płockiem. Tam łatwiej było o żywność. Okupowana Warszawa przeżywała bowiem olbrzymie trudności z zaopatrzeniem. Gdy Płock i Warszawę rozdzieliła granica Generalnej Guberni i III Rzeszy, kontakty z Warszawą graniczyły z cudem.

– Mieszkaliśmy spokojnie do czasu, gdy dostałem cynk, że Niemcy planują mnie wywieźć na roboty w głąb III Rzeszy. Postanowiłem pryskać do Warszawy. Zapłaciłem sto marek i przemytnicy przerzucili mnie przez granicę. Po powrocie do domu od razu zacząłem się rozglądać za konspiracją. Miałem 18 lat, nie chciałem czekać aż inni za mnie popędzą Niemców – przekonuje.

Wiosną 1943 r. został żołnierzem „Anatola”. Kilkanaście miesięcy później ten oddział wszedł w skład batalionu „Miotła”. „Anatol” dzielił się na dwa Zespoły Patroli Dywersyjnych. Pierwszy operował w Pruszkowie. Drugi w Ursusie. Do niego trafił pan Roman. Nie myślał nad jakimś skomplikowanym pseudonimem, wybrał imię i nazwisko wuja. Odtąd został „Stanisławem Kwiatkowskim”. Jego dowódcą został Kazimierz Jackowski ps. „Tadeusz Hawelan”.

W imieniu podziemnego sądu

Dopiero po zaprzysiężeniu dowiedział się, że trafił do zespołu zajmującego się „działalnością likwidacyjną”.

W strukturach Państwa Podziemnego funkcjonowały wojskowe i cywilne sądy specjalne. Materiały zebrane m.in. przez kontrwywiad Armii Krajowej trafiały na posiedzenie sądu. Starano się, aby w każdej poważnej sprawie orzekał zawodowy, przedwojenny sędzia. Gdy wyrok się uprawomocnił, trafiał do ludzi, którzy w imieniu Polski Walczącej mieli go wykonać.

Zasada jest taka: najpierw walisz gdziekolwiek, byle gość się przewrócił. A drugim strzałem poprawiasz w głowę. Ale to trzeba robić umiejętnie – instruuje pan Roman. Fot. Piotr Bławicki


– Dowódca dostawał wykaz nazwisk. To była taka wąska karteczka z nazwiskami skazanych, ich adresami oraz numerami spraw w sądzie podziemnym. No i po kolei typował cele do „roboty” – wspomina „Stanisław Kwiatkowski”.

Szczegóły opracowywał dowódca patrolu. Wysyłał człowieka na rozpoznanie miejsca wykonania wyroku. Jeśli „robotę” planowano w mieszkaniu skazanego, wywiadowca – podszywając się pod domokrążcę czy listonosza – ustalał rozkład pomieszczeń, liczbę klatek schodowych, drogi ewakuacji. Sporządzano wykaz uczestników oraz potrzebną broń. Dowódca wskazywał też „pierwszego wykonawcę”, czyli tego który realizował wyrok.

– Ja się nie pchałem na „pierwszego”. Wolałem pozostawać w zabezpieczeniu. Można było odmówić wykonania wyroku. Ale to oznaczało przerzucenie do gorszego patrolu. Dowódca chciał, żeby wszyscy byli gotowi do wykonywania akcji likwidacyjnych – opowiada kombatant.

– U nas zasady mamy podobne. Można odmówić wyjazdu na misję, udziału w operacji. Jak to się zdarzy raz, człowiek wyjaśni powody, to nie ma problemu. Jeśli coś kombinuje, to tracimy do niego zaufanie, musi odejść – dodaje „Wir”.

Dowódca dostawał wykaz nazwisk. To była taka wąska karteczka z nazwiskami skazanych, ich adresami oraz numerami spraw w sądzie podziemnym. No i po kolei typował cele do „roboty” – wspomina „Stanisław Kwiatkowski”. Fot. Piotr Bławicki

Młodemu konspiratorowi imponowało to, że w oddziale było sporo broni. Głównie tej „mocniejszej” kalibru 9 mm, choć zdarzał się też kaliber 7 mm. Wtedy pierwszy raz zobaczył też „cichostrzały”, pistolety z tłumikiem.

– My takiego sprzętu używamy na co dzień. Ale wtedy chyba musiało to robić wrażenie – zastanawia się „Piachu”.

– Pewno! Jak się strzela z „dziewiątki” to huk jest straszny. A tłumik dawał tylko takie klaśnięcie. To broń ze zrzutów, nie miała jakichkolwiek oznaczeń. Miała kal. 7,65 mm, brakowało do niej amunicji. Po latach, pracując w Libii trafiłem na arabską encyklopedię broni i tam znalazłem zdjęcie – weteran pokazuje książkę.

– A… To brytyjski Welrod, w czasie II wojny skonstruowano go dla Dowództwa Operacji Specjalnych. Takiej broni używali Brytyjczycy, Amerykanie, a część produkcji w zrzutach trafiła do okupowanej Europy. To udana konstrukcja, miała mechaniczne, stałe przyrządy celownicze, na których były fluorescencyjne plamki ułatwiające celowanie w ciemnościach. Tych pistoletów używano jeszcze w czasie wojny o Falklandy w 1982 r. – wyjaśnia „Mrówki”.

Konspiratorzy przechodzili cykl szkoleń. Poznawali tajniki rozpoznania miejsc, w których planowano operacje specjalne. Na pustkowiu strzelali, a z czasem nawet urządzali rzutnie granatów.

Uczyli się walki wręcz. Każdy przechodził podstawy jujitsu, musiał znać techniki obrony przed atakiem nożem, pałką, podstawowe dźwignie i sposoby obezwładniania przeciwnika. Poznawali też tajniki zasad walki w pomieszczeniach. Jak uwolnić się od napastnika, odepchnąć, błyskawicznie sięgnąć po broń i strzelić.

Roman Staniewski pokazuje jak należało prawidłowo strzelać z brytyjskiego „cichostrzału” marki Welrod. Fot. Piotr Bławicki

Standardem był także kurs samochodowy. – Ale mieliśmy dostęp głównie do samochodów napędzanych gazem drzewnym, z fatalnym przyspieszeniem. Więc szaleństw na ulicach nie było. Co innego, jak dostaliśmy Fiata 508. Głównym zadaniem było „rąbanie” w imieniu Polski Walczącej. Ale przechodziliśmy też zajęcia z innych dziedzin. Ja miałem szkolenie sapersko-minerskie. Poznałem możliwości plastiku, szedytu, trotylu. W czasie jednej z akcji dywersyjnych byłem minerem, wysadzałem pociąg – wspomina pan Roman.

Na „robotę” zamiast do szkoły

Jedną z operacji musiał przeprowadzić w miejscu, w którym mógł zostać łatwo rozpoznany.

– „Robota” była na Lwowskiej, tuż przy mojej szkole, do której wtedy chodziłem. Na ulicy mieliśmy sprzątnąć kolejarza. Wredny typ to był. Więc rozkaz przewidywał, że po wykonaniu wyroku należy mu na głowie rozbić butelkę zapalającą, a obok ciała zostawić kartkę z ostrzeżeniem, że Państwo Podziemne w podobny sposób karać będzie konfidentów. Ja niosłem tą butelkę. To było strasznie niebezpieczne. Zapłon następował samoczynnie, po rozbiciu butelki. Nie daj Boże przewrócić się z czymś takim w kieszeni, albo oberwać postrzał – opowiada.

Weteran dokładnie pamięta akcję. Na kartonie rysuje plan, pokazuje rozstawienie uczestników. Ulica Lwowska, kamienice, bramy. Konspiratorzy podzieleni na dwójki zajęli stanowiska w dwóch sąsiednich bramach. Trzecia para leniwie przechadzała się po ulicy.

Stoimy sobie w bramie, a obok przystanęły dwie prostytutki. Zagadują nas, my nie reagujemy – wspomina konspirator. Fot. Piotr Bławicki

– Stoimy sobie w bramie, a obok przystanęły dwie prostytutki. Zagadują nas, my nie reagujemy. W końcu jedna z nich mówi „ci panowie chyba na kogoś czekają” i szybko poszły. Minęła chwila, a ulicą idzie moja profesorka ze szkoły. Zobaczyła mnie, przystanęła i pyta „panie Staniewski, a pan czemu nie na wykładach?”. Ale odpowiedziałem tylko, że najlepiej będzie, jak sobie szybko pójdzie dalej – uśmiecha się

Kolejarz się nie pojawił i konspiratorzy wrócili do domów.
W czasie Powstania Warszawskiego pan Roman walczył na Woli, Starym Mieście, Śródmieściu, Czerniakowie. Został ranny, dostał w podudzie. Po kapitulacji wyszedł z miasta z cywilami. Po powrocie do zburzonej Warszawy znowu nawiązał kontakt z konspiracją. Ujawnił się we wrześniu 1945 r. Za czyny bojowe został odznaczony Krzyżem Walecznych oraz Krzyżem Virtuti Militari V klasy.

Został inżynierem geodetą. Pracował w Głównym Urzędzie Pomiarów Kraju i w Państwowym Przedsiębiorstwie Geodezyjno-Kartograficznym, a także w Czechosłowacji oraz – do 1994 r. – w Libii.

– Liczył pan akcje, w których brał udział? – pyta „Rudy”.

– Nigdy tego nie zrobiłem. Ale w archiwach oddziału doszukałem się informacji, że w sumie my podwładni „Hawelana” wykonaliśmy 63 akcje likwidacyjne. Opowiadam o nich, ale zawsze bez nazwisk agenciaków, których przyszło nam rozwalić. Nie chcę, żeby się rodzina, dzieci czy wnuki musiały wstydzić, bo przed siedemdziesięciu laty ktoś z ich bliskich wydawał swoich rodaków na śmierć – kończy Roman Staniewski.

Zbyt duży dystans nie gwarantuje trafienia, a strzał ze zbyt bliska mógł spowodować, że się człowiek krwią upaskudził – wyjaśnia pan Roman. Fot. Piotr Bławicki

Chcesz wiedzieć więcej o Batalionie AK „Miotła”? Śledź tagi Batalion „Miotła”.