Polska Agencja Prasowa donosi: „Task Force 50” – wspomnienia komandosów z Afganistanu i nie tylko

2013-10-26 12:00:00 Warszawa (PAP) – Jak trafili do jednostki komandosów w Lublińcu, dlaczego zostali żołnierzami, którą operację uważają za najdziwniejszą, a którą za najtrudniejszą, co sądzą o Afgańczykach opowiadają rozmówcy Jarosława Rybaka w książce „Task Force 50”.

Rybak, który opisywał już GROM i Lubliniec, tym razem przytacza relacje komandosów, którzy w operacji ISAF w Afganistanie podporządkowani bezpośrednio koalicyjnemu dowództwu wojsk specjalnych działali pod nazwą Task Force 50. Jedni mają wojskowe tradycje w rodzinie, inni wybrali ten fach, bo chcieli uniknąć nudy za biurkiem. Oprócz relacji z Afganistanu pojawiają się wspomnienia z Iraku, gdzie polscy komandosi planowali w 2003 r. zatrzymanie przywódcy szyickiego powstania Muktady as-Sadra. Akcję odwołało w ostatniej chwili dowództwo wielonarodowej dywizji, by nie zaogniać jeszcze bardziej sytuacji politycznej.

Także z Irakiem wiąże się najbardziej nietypowa operacja, jaką wspomina jeden z oficerów. By uwiarygodnić agenta mającego się wykazać przed irackim podziemiem, polskie służby specjalne zleciły komandosom upozorowanie ataku na obóz Babilon – jedną z większych baz i siedzibę dowodzonej przez Polskę dywizji. „Musieliśmy to zrobić za tego Irakijczyka (…) Wybuch musiał być słyszalny w mieście, najważniejsze, żeby nikt z postronnych nie ucierpiał” – wspomina jeden z żołnierzy. Udało się zdetonować ładunek tak, by nikt nie doznał uszczerbku.

W bazie ogłoszono alarm bombowy. Wszyscy przesiedzieli kilka godzin w schronach, tylko dowództwo kompanii specjalnej spokojnie popijało – jak zapewnia autor herbatę. W mieście nazajutrz plotkowano, że w bazie wybuchła potężna bomba, „źródło” zostało uwiarygodnione. Za najtrudniejsze w wojskowej karierze rozmówcy Rybaka uważają odbicie zakładników, uwięzionych w budynku władz w Szaranie, stolicy prowincji Paktika, przez zamachowców gotowych na samobójczą śmierć. Wspominają próby odbicia budynku przez samych Afgańczyków, chwilami chaotyczną kanonadę Amerykanów i wreszcie zielone światło z Polski dla operacji TF 50. Udana, otrzymała nazwę „Sledgehammer”.Żołnierze TF 50 sporo mówią o Afgańczykach.

Z uznaniem o „Tygrysach” (szkolonej przez Polaków formacji specjalnej), którzy stali się ich towarzyszami broni, i o przedstawicielach lokalnych władz, którzy nie chcą być we wszystkim wyręczani przez interwencyjne wojska i którym straty po stronie ludności cywilnej nie są bynajmniej obojętne. Opowiadają też o urzędnikach, którzy ściągają haracze i współpracują z talibami. Obalają stereotyp, że każdy Afgańczyk to urodzony strzelec i mówią, jak ważne są dobre kontakty z miejscowymi autorytetami, gdy trzeba ochotnikowi taktownie wytłumaczyć, że nie nadaje się do wojska lub policji. „Wiedziałem, że część naszych przeciwników walczy dla idei. Uważają nas za okupantów. Jestem oficerem i z szacunkiem podchodzę do takiego przeciwnika. Ale służę w wojsku, ryzykuję życiem i zdrowiem, bo jestem przekonany, że my walczymy o bezpieczeństwo Polaków” wyjaśnia swoje motywy jeden z weteranów.

Przeciwnicy TF 50 to bojownicy walczący z przekonania, ale także najemnicy; doświadczeni, wyszkoleni, i – choć na świętej wojnie – wcale nie szukający śmierci w walce. To także mafia i pospolici bandyci. „Dowódcy buntowników to nie prostaczkowie z kałasznikowami, lecz ludzie z dyplomami uniwersytetów, znający języki, regularnie odbywający szkolenia w Pakistanie” – zauważa jeden z komandosów.

W książce pada pytanie, „jak to jest strzelać do człowieka”. „Jeśli przeciwnik nie strzela, staram się dać mu szansę” – odpowiada jeden żołnierzy. Ale – mówią – „gdy ktoś chce nas pozbawić życia, filozofowanie się kończy”.

Przyznają, że o pomyłkę nietrudno w kraju, gdzie na wsi każdy mężczyzna ma karabin. Komandosi nie kryją zarazem, że irytują ich sensacyjne książki pisane przez amerykańskich weteranów, którzy „mówią o strzelaniu do ludzi, jakby to była gra komputerowa”. Są też słowa podziwu dla żołnierzy jednostek regularnych, narażonych podczas patroli na wybuchy przydrożnych min-pułapek. „Zamknięty w pancernej puszce masz zdecydowanie mniejszy wpływ na własne bezpieczeństwo, niż działając z zaskoczenia” zauważa komandos. Jednostka z Lublińca jest kontynuatorką tradycji batalionu specjalnego AK „Parasol”, stąd rozważania nad ówczesnymi akcjami z punktu widzenia dzisiejszego „specjalsa”, porównania metod rozpoznania, planowania, przeprowadzenia operacji w warunkach hitlerowskiej okupacji i dziś na misjach.

(PAP)brw/mlu/ malk/ bk/ Copyright PAP SA 2013