Walczył o Ojczyznę, a po wojnie musiał z niej uciekać. Tułał się po świecie, osiadł na stałe w Australii. Po 1944 r. pierwsze polskie dokumenty na swoje prawdziwe nazwisko dostał dopiero w 2006 r.! 17 czerwca 2014 r. w Melbourne zmarł kpt. Zdzisław Straszyński – Cichociemny „Meteor”.
„Meteora” miałem zaszczyt poznać w połowie ubiegłej dekady, w czasie jednego ze świąt jednostki GROM. Był dowcipnym, zdystansowanym do świata człowiekiem. W 2006 r., pracując w redakcji „Super Expressu” pomagałem mu zdobyć polskie dokumenty. Nie miał ich bowiem od 1947 r.
Sposób, w jaki tego Bohatera traktowano w urzędach wołał o pomstę do nieba: „W wieku 84 lat, schorowany, słabo słyszący, z twarzą zniekształconą chorobą nowotworową ruszył do warszawskich urzędów. W dzielnicowym urzędniczka stwierdziła, że nie podejmie żadnych kroków, dopóki Straszyński nie zamelduje się w Polsce. W urzędzie wojewódzkim dostał długą listę dokumentów, które powinien zgromadzić. W archiwum państwowym nawet nie pozwolono mu wejść do urzędnika, portier poinformował weterana, że dotyczący go zbiór został zniszczony w czasie Powstania Warszawskiego”.
Zdzisław Straszyński wyjechał z Warszawy z polskim paszportem tylko dzięki pomocy Jacka Sasina. Ówczesny wicewojewoda mazowiecki zaangażował się w sprawę i „postawił do pionu” urzędników.
– Obawiając się o pozostałych w Polsce, przez lata w listach pomijałem wojenne wspomnienia. Starałem się też nie utrzymywać bliższych kontaktów z dawnymi towarzyszami broni – opowiada mieszkający w Australii kapitan w stanie spoczynku Zdzisław Straszyński, Cichociemny „Meteor”: – Każde z pozoru niewinne zdanie, nazwisko czy pseudonim mogło naprowadzić bezpiekę na trop kogoś, kto nie do końca był szczery z przedstawicielami komunistycznych władz…
Straszyński urodził się 11 kwietnia 1922 w Łucku. Gdy wybuchła wojna chodził do drugiej klasy liceum. Z żołnierzami uciekł do Rumunii, dotarł do Francji.
4 stycznia 1940 r. zameldował się w obozie Coetquidan, popularnie nazywanym „Koczkodanem”. Straszyński chciał się zaciągnąć do piechoty. Ale przyjaciel wytłumaczył mu, że będą walczyć na nowoczesnej wojnie, na której piechota to przeżytek. Zmienił więc zdanie i próbował dostać przydział do lotnictwa, a potem do marynarki wojennej. Nie było szans. Miejsce znalazło się w powstającej 10. Brygadzie Kawalerii Pancernej.
– Francuzi nie spieszyli się w wyposażaniu nas. Dopiero gdy mieli nóż na gardle zaczęli przekazywać sprzęt. Morale żołnierzy francuskich było fatalne. Najpierw szydzili z naszej porażki, mówili, że muszą za nas wygrać wojnę z Hitlerem. Gdy Niemcy zaatakowali, uszła z nich cała buta. Rzucali karabiny do rowów i mówili „la guerre est fini”. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak żołnierz może wyrzucić broń i nie bronić Ojczyzny?
Z 10. Brygadą ewakuował się statkiem do Wielkiej Brytanii: – Mimo nacisków Francuzów nie oddaliśmy broni osobistej. W pełnym oporządzeniu weszliśmy na pokład.
Polaków zakwaterowano na stadionie w szkockim Glasgow. Przez miasto przeszli w zwartej kolumnie, z bronią. Na Szkotach zrobiło to olbrzymie wrażenie. Większość brytyjskich żołnierzy ewakuowało się na wyspy porzucając we Francji całe uzbrojenie.
– W Szkocji miałem szczęście. W lipcu 1941 r. przyszedł bowiem rozkaz, że licealiści, którym niewiele brakowało do matury mają się nadal uczyć. W sześć miesięcy zrobiliśmy maturę. Potem skierowano nas do podchorążówki.
Tam przyjeżdżały tajemnicze, kilkuosobowe komisje poszukujące ochotników do służby w kraju: – W czasie wstępnych rozmów proponowano nową służbę. Ale raczej studzono gorące głowy ochotników, niż podsycano zapał. Potem nikt nie miał pretensji, że nie wiedział gdzie trafił. Na kursie Cichociemnych zasada była taka, że do ostatniej chwili można było zrezygnować ze skoku.
Szkolił się w obsłudze broni pancernej. Po prawie rocznym szkoleniu, 15 grudnia 1943 r. złożył przysięgę żołnierza Armii Krajowej.
– Przebywając w Anglii korespondowałem z rodziną w okupowanej Polsce. Napisałem więc komplet listów z datami „do przodu”. Takie ogólnikowe opisy tego, co u mnie słychać dochodziły do rodziny, gdy ja już od kilku miesięcy byłem w kraju.
10 maja 1944 r., wraz z czterema innymi Cichociemnymi oraz kurierem Delegatury Rządu na Kraj wsiadł do samolotu lecącego do Polski. Skoczył w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego.
– Świetne fałszywe dokumenty gwarantowały bezpieczeństwo w okupowanej Polsce. Miałem ich komplet, łącznie z zaświadczeniem o zatrudnieniu w firmie pracującej dla niemieckiej armii. Sprawdzały się nawet w Krakowie, który jako siedziba władz Generalnej Guberni był paskudny do prowadzenia działalności konspiracyjnej. „Lewe” papiery służyły mi też przez cztery lata po wojnie. Kilka razy zatrzymywało mnie UB. Bezpieczniacy pytali o różne rzeczy, ale dokumenty nie wzbudziły jakichkolwiek podejrzeń – wspomina.
„Meteor” dostał przydział do obwodu Brzesko, objął tam stanowisko oficera dywersyjnego. Jego poprzednik zginął w tragicznych okolicznościach, które obecnie definiuje się jako „bratni ogień”. W czasie jednej z akcji przez pomyłkę zaczęły do siebie strzelać dwa patrole AK.
„Meteor” został zastępcą w oddziale por. Pawła Chwały ps. „Skory”.
Partyzanci operowali na południu gminy Zakliczyn, w rejonie Woli Stróskiej i Rudy Kameralnej. Stacjonowali na najwyższym w okolicy wzgórzu Mogiła. Mieszkali we własnoręcznie zbudowanych ziemiankach, kilkaset metrów od nich, w domku drwali urządzono partyzancki szpitalik.
– Kupę czasu zajęło nam zgrywanie ludzi. Mieli kilkudziesięcioletnie karabiny: Berthiery, Manlichery, pordzewiałe przedwojenne polskie Mauzery. Amunicja zakopana w ziemi w 1939 r. była fatalnej jakości. Dlatego wyłapywaliśmy niemieckich maruderów i rozbrajaliśmy ich. Żeby nie prowokować akcji odwetowych na pobliskiej ludności nie zabijaliśmy Niemców.
Najpoważniejszym starciem z Niemcami była bitwa pod Mogiłą. Doszło do niej 4 października 1944 r. Oddział hitlerowski liczył ok. 150 ludzi. Zaatakowali wczesnym popołudniem.
Najprawdopodobniej z powodu fatalnej widoczności nie zauważył ich patrol ubezpieczający. Pierwszy raz Niemcy weszli do lasu, wcześniej operowali tylko na terenie otwartym. Partyzanci byli tym zaskoczeni. Na drodze hitlerowców najpierw znalazł się szpitalik. Zginął lekarz i kilku jego pacjentów.
– Pech chciał, że tego dnia dowódca batalionu zrobił odprawę w Zakliczynie. Wezwano na nią zarówno „Skorego” i mnie. Tam usłyszałem strzały z broni maszynowej. Nie czekając na nic, przebiegłem jakieś 5 km do mojego oddziału. Trafiłem w sam środek walki – wspomina.
1 grudnia 1944 r., we wniosku o odznaczenie Straszyńskiego Krzyżem Zasługi z Mieczami napisano „Odważny – podczas walki pod Wolą Stróską, gdzie wojsko niem. dzięki zdradzie przedarło się przez jar niepostrzeżenie – na odgłos strzałów rzucił się pierwszy do walki, zabijając z pistoletu dwóch Niemców – podrywając w ten sposób do walki 2 plutony, przez co straty własne były znikome, a straty nieprzyjaciela duże. Całkowicie na odznaczenie zasługuje.”
– Wniosek został napisany na miesiąc przed rozwiązaniem AK. Były wtedy ważniejsze sprawy, niż odznaczenia. Więc zobaczyłem go dopiero w 2006 r., a odznaczenia nie dostałem – śmieje się Cichociemny.
Ostra walka trwała jakieś 30 minut. W efekcie Niemcy zostali rozbici na dwie grupy. Jedna z nich próbowała obejść partyzantów, ale znowu dostała się pod ogień żołnierzy „Meteora”.
– Rozkazałem, aby ludzie ułożyli się w półkole, jako ochronę wykorzystując zagłębienia i pnie. W całkowitym bezruchu powinni czekać na nieprzyjaciela. Mieli strzelać tylko do wyraźnie widocznych celów, z bliska, dokładnie celować, amunicji nie marnować. Żołnierze świetnie się spisali, wytrzymali huraganowy ostrzał, a Szkopy siekły, że coś okropnego… Moi chłopcy wytrzymali psychicznie i podpuścili ich bardzo blisko – wspomina Cichociemny.
Po kilku godzinach walk szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę Polaków. Hitlerowcy wycofali się przed zmrokiem.
W bitwie zginęło 9 naszych. Straty Niemców oszacowano na kilkunastu żołnierzy, w tym 4 z pewnością zabitych.
Partyzanci wiedzieli, ze następny atak nastąpi o poranku. Po pogrzebaniu poległych zlikwidowali obozowisko i pod osłoną ciemności wycofali się za Dunajec.
Przed Bożym Narodzeniem w ręce „leśnych” wpadł Austriak służący w straży kolejowej. Opowiedział, że w budynku stacyjki Klęczany pod Nowym Sączem stacjonuje 30-osobowy oddział Bahnschutzu. Polaków najbardziej zelektryzowała informacja, że strażnicy kolejowi właśnie wyfasował zimową bieliznę i ciepłe płaszcze, których partyzantom brakowało.
Zaatakowani Niemcy zabarykadowali się w budynku stacji. Szybko się jednak podali, gdy usłyszeli, że mają alternatywę: trzy minuty na wyjście albo przez okna zostaną wrzucone granaty.
Oddział „Meteora” został przekierowany w okolice Iwkowej.
– Z przyjacielem, ppor. Stanisławem Stachem „Turkiem” drogą wracaliśmy nocą z tej wioski. Mieliśmy przy sobie tylko pistolety, schowane w kaburach pod ubraniem, nikt nie spodziewał się, żeby o tej porze i w tym miejscu byli Niemcy. Dlatego zlekceważyliśmy zauważone sylwetki, dosłownie weszliśmy na dwóch niemieckich wartowników.
Jednym ciosem Cichociemny powalił Niemca, „Turek” zrobił to samo. Obaj wskoczyli do przydrożnego rowu. Hitlerowcy zaczęli ich ostrzeliwać: – Baliśmy się, że do rowu wrzucą granaty. Rozbiegliśmy się w dwóch kierunkach, a potem w pole. Na miejsce spotkania dotarłem wcześniej. „Turek” szedł powoli. Krzyknąłem: „Stachu przyspiesz trochę”. A on mówi, że dostał. Postrzał był paskudny. Kula trafiła go pod łopatką, przeszła przez płuca, krtań i wyszła przez policzek. Założyłem prowizoryczne opatrunki zostawiłem go pod drzewem, poszedłem sprawdzić szosę. Niosłem „Turka” przez 6 kilometrów po górach, cały czas był przytomny. Powiedział: „Zdzichu, koniec mojej partyzantki”. W chłopskiej chałupie położyłem go na łóżku, trzy razy bardzo ciężko odetchnął i skonał.
Pod koniec 1944 r. oddział przeszedł w rejon trasy Kraków – Lwów. Miał chronić miejscowych przed rabunkami dokonywanymi przez wycofujących się Niemców.
W styczniu 1945 r. przez pewien czas partyzantów ukrywał proboszcz ze wsi Uszew. „Meteor” stacjonował w pokoju na plebanii, jego ludzie w stodole. Wikary bał się niemieckich represji. Proboszcz, który przez całą okupację ukrywał radio, nocami słuchał rozgłośni polskiej z Londynu, powtarzał młodemu księdzu: „Nie bój się, nic ci się nie stanie do samej śmierci”.
– 17 stycznia zobaczyliśmy pierwsze oddziały sowieckie. Drogą jechały pojazdy, a piechota tyralierą po obu ich stronach. Ci z pierwszej linii byli wojskami jednorazowego użytku. Albo dostali od Niemców, albo – gdyby zaczęli się wycofywać – od swoich, w plecy. Dwa dni później, 19 stycznia rozwiązano AK.
„Meteor” był przekonany, że Alianci uderzą na Stalina. Dlatego postanowił się zamelinować i czekać na rozkazy: – Widziałem co Sowieciarze robili z Polakami pod swoją okupacją, jak zniszczyli Armię Krajową, nie miałem złudzeń, że będzie lepiej.
Przed wyjściem z lasu spotkał się z dwoma Cichociemnymi, razem zastanawiali się co robić: – Jeden miał matkę w kraju, więc chciał zostać. Drugi też postanowił ujawnić się. „Róbcie jak chcecie, ale ja tym skurwysynom nie wierzę” odparłem.
Był w stosunkowo dobrej sytuacji, bo oprócz „lewych” dokumentów, którymi posługiwał się w lesie, miał drugi komplet jeszcze z Warszawy. Przez Tarnobrzeg dotarł do Lublina. Stamtąd na dachu pociągu dojechał do stolicy. 5 lutego 1945 r. zobaczył Warszawę. Nad ruinami nadal unosił się dym dopalających się ruin. Ramy okienne w zniszczonych budynkach jeszcze się tliły.
Jako specjalista od broni pancernej znał się na mechanice. Dlatego w maju 1945 r. udało mu się załatwić pracę w państwowych warsztatach samochodowych. Wyjechał na Dolny Śląsk, gdzie organizowano zakłady naprawy poniemieckich pojazdów. Z Dolnego Śląska trafił na teren dawnych Prus Wschodnich, do Sztutowa.
– „Ziemie Odzyskane” były świetnym terenem dla takich jak ja. Zjeżdżało tam mnóstwo ludzi, od repatriantów, po szabrowników, do tego trzeba dodać autochtonów. Tereny były niebezpieczne, struktury państwa i bezpieczeństwa w powijakach.
Ponieważ był szanowany, pod jego nieobecność załoga wybrała go na kierownika zakładu. – Na takim stanowisku sam pchałem się bezpiece w ręce. Przestało być zabawnie. Miałem świetne dokumenty, legendę z której wynikało, że cała rodzina zginęła w czasie wojny. Ale najbardziej niewinne zatrzymanie mogło oznaczać dekonspirację. Wystarczyło, żeby dociekliwy UB-ek zaczął sprawdzać miejsce urodzenia, szkoły, poprzednie miejsca zamieszkania.
Często jeździł na delegacje do Warszawy, a tam był zagrożony. Nowa władza krzepła. Trzeba było załatwiać coraz to nowe zaświadczenia, m. in. z wojska: – Zrozumiałem, że nie mam szans na przeżycie w Polsce. Długo wierzyłem, że nie będę musiał opuszczać Ojczyzny. Jak straciłem nadzieję, należało pruć na Zachód.
W grudniu 1947 r. przez Szczecin dotarł do Berlina, a potem na Wyspy Brytyjskie. W Anglii byli już jego rodzice i siostra. Wywiezieni przez Sowietów w 1940 r. do Kazachstanu, wyszli z ZSRR z armią Andersa, przez Bliski Wschód, Kenię i Ugandę trafili do Południowej Afryki. Ani przez moment nie zastanawiali się, czy wracać do Polski: – Mówili, że już zobaczyli komunistyczny raj.
Dla Straszyńskich zaczęły się ciężkie czasy. Nie znali języka, dorobek życia przepadł na wojnie. Armia brytyjska była demobilizowana, Anglicy mieli pierwszeństwo w przyjęciu do pracy.
– Było nam bardzo ciężko. Polacy podejmowali najcięższe, najgorzej płatne prace, o podjęciu których Anglicy nie chcieli słyszeć. To było upokarzające… – wspomina.
Imał się różnych prac, aż – jako słabo opłacany robotnik – rozpoczął pracę w firmie budującej elektrownie. Najważniejsze było jednak to, że dostał stałą pracę i miał z czego utrzymać rodzinę. W Anglii ożenił się bowiem z Polką poznaną w obozie dla repatriantów.
Ukończył studia techniczne. W 1957 r. firma zaproponowała mu pracę w Republice Południowej Afryki. Wśród Anglików nie było zbyt wielu chętnych do tego wyjazdu, ale Polak nie miał zbyt wiele do stracenia. Z żoną i małym dzieckiem wyjechali do Afryki. Po ośmiu latach kontrakt się skończył. Wtedy otrzymał propozycję pracy w Australii. Znowu nie miał wyjścia. Z żoną i już trójką dzieci wyjechali na Antypody.
Po ucieczce z Polski pierwszy raz zawitał do Ojczyzny w 1973 r. Goszcząc u siostry w Wielkiej Brytanii postanowił na kilka dni przylecieć do Polski: – Bałem się, że już na lotnisku będzie na mnie czekać bezpieka. Znajomi poradzili, żebym sprawdził jak na wniosek o wizę wjazdową do Polski zareagują w konsulacie. Jeśli będą mieli jakiekolwiek pytania, to lepiej darować sobie podróż, bo można mieć kłopoty. Ale wizę dostałem bez żadnych trudności, a po pięciu dniach w Polsce bez problemu wyleciałem z Warszawy.
Kolejny raz odwiedził kraj w 1987 r., kiedy przeszedł na emeryturę. Od tego czasu co dwa lata spędzał tu kilka letnich miesięcy. Murowanym punktem pobytu były spotkania Cichociemnych w jednostce GROM.