Rozmowa z gen. dyw. w st. spocz. Michaelem Repassem, byłym głównodowodzącym amerykańskiego Dowództwa Operacji Specjalnych w Europie (USSOCEUR):
Jarosław Rybak: Kiedy po raz pierwszy zetknął się Pan z polskimi siłami specjalnymi?
Michael Repass: W 1994 r., gdy GROM działał na Haiti. Byłem wtedy oddelegowany do kwatery USSOCOM jako oficer łącznikowy Sił Operacji Specjalnych skierowanych do udziału w tej misji. Jak dobrze pamiętam, wysłanie tam GROM-u było pewną tajemnicą. My wiedzieliśmy tylko, że to polska elitarna jednostka antyterrorystyczna. Wszyscy zetknęliśmy się z nią po raz pierwszy.
JR: Jak wyglądały te pierwsze kontakty?
MK: Moja macierzysta jednostka, czyli 10 Grupa Sił Specjalnych (SFG), zapewniała polskojęzycznego oficera łącznikowego dla GROM-u. Pomógł on w integracji waszej jednostki najpierw z amerykańską, a później z wielonarodową strukturą dowodzenia. Pamiętam pewne wydarzenie. Doszło do konfrontacji amerykańskich łączników i żołnierzy GROM-u z przeciwnikiem. W niebezpiecznej sytuacji zastosowano wówczas nietypowe metody. Z tego powodów – oraz kilku innych – dwaj amerykańscy łącznicy dostali honorowe członkostwo GROM-u. Nadal na ścianie kwatery 10 SFG wisi zdjęcie z ceremonii nadania honorowych odznak tej jednostki. Ja nadal utrzymuję kontakt z jednym z tych łączników. On jest już na emeryturze.
JR: Tutaj powinniśmy wyjaśnić kwestię nazewnictwa. W Polsce całe wojska specjalne nazywamy siłami specjalnymi. Tymczasem w USA Siły Specjalne (Special Forces – SF) to określenie jednej formacji, popularnie nazywanej Zielonymi Beretami, funkcjonującej w strukturach armii. Całość zaś nazywacie siłami operacji specjalnych (Special Operations Forces – SOF). Po tym doprecyzowaniu wróćmy do rozmowy. Kiedy pierwszy raz spotkał się pan generał z naszymi komandosami?
MK: Do pierwszego bezpośredniego kontaktu z polskimi siłami operacji specjalnych doszło w Iraku. Znowu było to spotkanie z GROM-em. Pracowałem bezpośrednio z tymi żołnierzami jako dowódca Połączonych Grup Zadaniowych Operacji Specjalnych (CJSOTF) na Półwyspie Arabskim w 2004 r., ale z ujawnianiem szczegółów wykonywanych wtedy zadań jeszcze poczekam. Powiem tylko, że udział polskich wojsk specjalnych w działaniach w Iraku był ogromny i pokazał ich wysoką skuteczność.
JR: W czasie misji w Iraku GROM odnosił spektakularne sukcesy, ale większość z nich nie byłaby możliwa bez wsparcia – m.in. informacyjnego – głównie Amerykanów. Polacy nie mieli wtedy jeszcze samodzielnych zdolności do gromadzenia i przetwarzania informacji potrzebnych do planowania operacji specjalnych.
MK: Tak, ale muszę uczciwie przyznać, ze mój zespół zadaniowy nie był w stanie dostarczyć odpowiednio szczegółowych danych wywiadowczych, które umożliwiłyby jednostce GROM prowadzenie wysoce skutecznych działań bezpośrednich. We wczesnej fazie operacji irackiej nie mieliśmy odpowiedniej struktury organizacyjnej, aby dostarczyć na czas takie dane niezbędne dla misji GROM-u. Wynikało to z wewnętrznej polityki Stanów Zjednoczonych i złych decyzji wojskowych, których nie mogłem odpowiednio szybko zmienić. Nie dało się więc zagwarantować nieprzerwanego wykorzystania pełnych możliwości GROM-u. Krótko mówiąc: we wczesnej fazie konfliktu w Iraku CJSOTF wspierał GROM w stopniu nieproporcjonalnym w stosunku do potencjału jaki jednostka miała, aby prowadzić efektywne działania bezpośrednie. Z biegiem czasu nauczyliśmy się jednak wspólnie działać, wzajemnie uzupełniać możliwości i równoważyć braki.
JR: Nasze wojska specjalne przez dekadę intensywnie operowały w Iraku i Afganistanie. Czy można zagwarantować sobie wysoką pozycję w społeczności SOF, nie angażując się w realne działania bojowe?
MK: Jeśli państwa członkowskie chcą być wiarygodne, chcą mieć prawo głosu w społeczności NATO SOF, muszą wysyłać swoje oddziały do udziału w konfliktach, w które zaangażował się sojusz północnoatlantycki. Liczy się bowiem współdzielenie ryzyka i ciężaru odpowiedzialności.
JR: Słychać jednak w naszym kraju głosy, że dość już zaangażowania w misje.
MK: Wybiegnijmy w przyszłość. Gdyby wasi oficerowie nie mieli doświadczenia bojowego, ponieważ kraj nie brałby udziału w misjach, trudno byłoby uzasadnić, że w ramach Sił Odpowiedzi NATO jesteście gotowi do dowodzenia SOF składającymi się z żołnierzy, którzy ponad dekadę służyli w warunkach bojowych. Prestiż, który Polska zdobyła, wysyłając znaczne siły do Afganistanu, to jedno, ale pamiętajmy, że polscy specjalsi uzyskali dzięki temu umiejętności, wiedzę i doświadczenie w prowadzeniu współczesnych operacji specjalnych. Tego nie nauczy się z książek i na odprawach prowadzonych przez personel z krajów uczestniczących w działaniach. Pośredni efekt zaangażowania polskich SOF jest zatem w wielu wymiarach nieoceniony. Przerobiliście wiele poważnych lekcji, niektóre z nich okupione zostały utratą życia żołnierzy.
JR: Do Afganistanu wysłaliśmy dwa zespoły bojowe. Zna pan generał efekty ich działań. Jak można je ocenić?
MK: To, że działały tam dwa wasze zespoły bojowe, pozwoliło nam obserwować zastosowanie różnych metod operacyjnych i procesów taktycznych. Jeden z nich pracował z lokalnymi oddziałami i stworzył dobrą siatkę rozpoznania osobowego. Sieć ta umożliwiła waszym żołnierzom skuteczniejsze działanie i osiąganie celów za pomocą środków bezpośrednich oraz pośrednich. Drugi zespół korzystał natomiast ze wsparcia – otrzymywał dane wywiadowcze. Muszę jednak podkreślić, że już analizę tych danych i planowanie misji prowadzono wewnątrz zespołu. Ci żołnierze stosowali inne taktyki działania. Tak więc obie polskie ekipy z powodzeniem wykonywały swoje misje i obie odnosiły sukcesy w bardzo niebezpiecznej części kraju. Każdy z nich używał jednak innych metod do osiągnięcia efektów w środowisku operacyjnym.
JR: Wspomniał pan generał o wsparciu informacyjnym. To ciekawe, ponieważ dociera do nas niewiele informacji o współpracy ze specjalistami JPAT (Joint Planning and Advisory Team)?
MK: Na początku misji wsparcie JPAT umożliwiło zespołom zadaniowym szybsze osiąganie rezultatów, ale w krótkim czasie ci specjaliści zostali zepchnięci na margines. Polskie SOF były bowiem w stanie same wykonywać wszystkie zadania wcześniej realizowane przez naszych specjalistów.
JR: Na czym to polegało?
MK: Kluczowe było to, że JPAT mieli bezpośredni dostęp do amerykańskich informacji wywiadowczych. Co prawda ta sama informacja mogła zostać dostarczona przez NATO SOF Intel Fusion Center w ciągu 24 godzin. Panowało jednak przekonanie, że tylko JPAT mogą uzyskać obrazy, dane rozpoznania elektronicznego i wszystkie inne rodzaje informacji z systemu rozpoznania dostępnego jedynie dla Amerykanów. To było błędne przeświadczenie. Ale jeśli dzięki współpracy z JPAT operatorzy czuli się pewniej i byli przekonani, że mają wszystkie niezbędne informacje potrzebne do skutecznego przeprowadzenia misji, utrzymywaliśmy tych ludzi przy waszych zespołach. W pewnym momencie wspólnie z gen. Piotrem Patalongiem uzgodniliśmy jednak, że przyszedł czas, aby rozstać się z JPAT. Nie byli już potrzebni.
JR: Komponent wojsk specjalnych w misji ISAF to zaledwie 8 proc. całego polskiego kontyngentu. Analizując statystyki działań Polaków widać, że komandosi wykonali sporo ponad połowę operacji o szczególnym znaczeniu trudności, zatrzymali ponad 35 proc. bojowników, w tym chyba wszystkich przechwyconych z listy JPEL, wykryli co trzeci magazyn uzbrojenia. Jak to się ma do podobnych statystyk dotyczących amerykańskich zespołów zadaniowych?
MK: Po pierwsze, taktyczne misje wysokiego ryzyka wymagają specjalnie wyszkolonych sił, to ogranicza ryzyko i zapewnia sukces. Osoby z listy JPEL to bardzo groźni ludzie, którzy ukrywają się w trudno dostępnych miejscach. Zatrzymywanie ich jest sporym wyzwaniem taktycznym dla sił ISAF. Dlatego planując zadania tego typu, do ich wykonania dowódcy zazwyczaj wybierają SOF. Z tego powodu nie powinniśmy być zaskoczeni, że właśnie one mają na swoim koncie nieproporcjonalnie wyższą liczbę takich sukcesów. Ale musimy też pamiętać, że nie prowadzimy statystyk dotyczących innych operacji przeprowadzanych we współdziałaniu z siłami konwencjonalnymi ISAF, takich jak przedsięwzięcia związane z rozwojem lokalnej infrastruktury, budowaniem relacji z kluczowymi liderami. Te działania nie są uwzględnione w statystykach SOF, gdyż są elementem szerszych operacji prowadzonych przez siły konwencjonalne.
Specyficzne jest, że specjalsi wykonują znacznie więcej rodzajów misji spośród wielu wykonywanych przez pozostałe siły obecne na teatrze działań. Wracając do pytania, przyznaję że nie mam dokładnych danych do porównania skuteczności polskich i amerykańskich zespołów bojowych. Muszę jednak zwrócić uwagę na to, co wspólnego – niezależnie od kraju – mają wszystkie zespoły SOF. Są one wzywane do eliminowania bardzo groźnych ludzi ze środowiska operacyjnego.
JR: Zestawiłem statystyki polskich SOF na tle całego kontyngentu, ale z szacunku dla żołnierzy sił konwencjonalnych szybko muszę rozwinąć tę myśl. Wojska specjalne i siły konwencjonalne mają różne zadania. Jeśli o tym zapomnimy, statystyki oceniające sukcesy przez pryzmat wyeliminowanych z listy JPEL będą krzywdzące dla oceny ciężkiej pracy żołnierzy wojsk regularnych. Musimy też pamiętać, że SOF samodzielnie nie wygrają żadnego poważniejszego, współczesnego konfliktu zbrojnego ale też bez SOF nie da się tego zrobić.
MK: Bardzo celna uwaga, zgadzam się z nią.
JR: Jeśli zaś chodzi o zestawienia statystyczne, to chyba mamy z nimi problem nawet wewnątrz SOF?
MK: W NATO uznano, że jest kilka „branży” SOF. Są więc siły przeznaczone do działań bezpośrednich, które otrzymują zadania schwytania lub zlikwidowania „złych ludzi”. Niektóre z nich były jednak ograniczane przez dostęp do zewnętrznego wsparcia i zabezpieczenia, więc nie brały udziału w samodzielnych akcjach bezpośrednich. Okazało się też, że niektóre SOF całkiem dobrze sprawdzają się w pracy z Afgańczykami na obszarach odległych od głównych sił ISAF. Pomagały tam budować trwałe mechanizmy bezpieczeństwa.
Prace zaczynano od szczebla lokalnego, a następnie rozbudowywano stworzone struktury do szczebla okręgu oraz prowincji. SOF współpracujące z lokalną policją afgańską zapewniały bezpieczeństwo w krytycznych obszarach, dlatego nie trzeba tam było angażować dużych formacji konwencjonalnych NATO. Te siły mogły być zatem przemieszczone do głównych miast i krytycznych rejonów. Dzięki temu zapewniały bezpieczeństwo w szerszym zakresie niż mogłyby to zrobić w rozproszeniu. Dopasowanie i rozdział zadań umożliwiło SOF i siłom konwencjonalnym skoncentrowanie się na swoich mocnych stronach. W ten sposób na teatrze działań SOF stały się mnożnikiem wartości bojowych na poziomie operacyjnym. Trzecim rodzajem misji, dominującym w ISAF SOF, było budowanie paramilitarnych i profesjonalnych oddziałów specjalnych policji, działających na szczeblu okręgu i prowincji.
Skuteczność kampanii przeciwpowstańczych w dużej mierze zależała od możliwości egzekwowania prawa przez oddziały policji. Szkoląc i doradzając lokalnym siłom policji byliśmy w stanie uzyskać bardzo wysoką skuteczność rozpoznania lokalnej sytuacji taktycznej. Co więcej, zdobyliśmy szacunek Afgańczyków. Miejscowa społeczność obserwowała swoich rodaków, którzy na tym terenie eliminowali przestępców, ale działali w ramach lokalnych norm społecznych. Był to bardzo skuteczny sposób działania ISAF SOF. Znacząco przyczynił się do obniżenia skali przemocy w Afganistanie.
JR: Wojska specjalne są najmniejszym rodzajem Sił Zbrojnych RP. Komandosi po kilka razy uczestniczyli w misjach w Iraku i w Afganistanie. Czy takie obciążenie żołnierzy nie wpływa negatywnie na sprawność całego systemu? Z jednej strony każda misja daje dodatkowe doświadczenia, z drugiej skutkuje olbrzymim obciążeniem psychiki, niekiedy wywołującym poważne problemy, np. rodzinne?
MK: Częste wysyłanie tych samych niewielkich oddziałów jest stresujące dla żołnierzy. Niestety, pogarsza się to z czasem. Nie zgodzę się jednak z tezą, że istnieje bezpośredni związek między stresem bojowym a problemami rodzinnymi. Pierwsze sygnały świadczące o problemach związanych ze stresem zazwyczaj można dostrzec już w samych jednostkach wojskowych. Choć trzeba też pamiętać, że tam zwykle operator będzie kontrolował swoje zachowanie i ujawniał emocje jedynie, gdy poczuje się bezpiecznie, czyli na przykład w otoczeniu rodziny.
Dowódcy oddziałów muszą potrafić wykrywać zaburzenia w zachowaniu swoich żołnierzy i zapewnić operatorom odpowiedni odpoczynek. Czasami musimy powiedzieć żołnierzowi, że nie pojedzie na kolejną misję. Być może będzie musiał nawet zmienić jednostkę, żeby łatwiej rozwiązać własne problemy. Sam żołnierz musi zaś być pewny, że jeśli zgłosi problem, zostanie potraktowany z szacunkiem, a szukanie pomocy nie będzie postrzegane jako oznaka słabości. Wręcz przeciwnie, zgłoszenie psychicznych kłopotów przez dobrego żołnierza jest potwierdzeniem silnego charakteru.
JR: Jak systemowo radzicie sobie z tymi problemami?
MK: Pełna odpowiedź na to pytanie nie jest możliwa w czasie jednej rozmowy. Istnieją programy, zarówno w USSOCOM, jak i w pozostałych rodzajach sił zbrojnych. Wszystkie mają na celu pomóc żołnierzom i ich rodzinom w radzeniu sobie z psychicznymi urazami wywołanymi przez działania wojenne. Przypomnę, że niektórzy takie problemy nazywają „niewidzialnymi ranami wojennymi”. W USSOCOM istnieje specjalny oddział pomocy żołnierzom i ich rodzinom (POTFTF), który może przygotowywać nowe programy i ubiegać się o ich finansowanie. Adm. Wiliam McRaven, poprzedni dowódca USSOCOM, umożliwił uruchomienie i sfinansowanie kilkunastu takich programów.
JR: Coraz więcej osób odchodzących z waszych SOF przelewa swoje wspomnienia na papier. Lubi pan czytać opowieści komandosów?
MK: Patrząc przez pryzmat historii, przekaz z pierwszej ręki jest ważnym źródłem wiedzy. Więc z jednej strony jest powód, aby zbierać relacje uczestników wydarzeń. Nie myślę jednak o publikacji książki dla własnego rozgłosu i zysków. Trzeba też pamiętać, że spisywanie i publikowanie wspomnień jednego uczestnika wydarzeń nie ma merytorycznego uzasadnienia.
Nie da się spisanych tam historii zestawić z opiniami innych uczestników, z dokumentami i faktami. Takie wspomnienia nie są więc obiektywnym odzwierciedleniem rzeczywistości. Nie muszę dodawać, że to na co pozwalają sobie wydawcy i edytorzy, często powoduje, że opis z książek różni się od faktycznego przebiegu wydarzeń. My wywodzący się z US Army Special Forces mamy z tymi książkami jeszcze jeden problem. Chodzi o to, co pan już wyjaśnił na początku. SEALsi i Rangersi to nie są siły specjalne w amerykańskim rozumieniu.
JR: Oprócz żołnierzy chcących budować swoją pozycje na publikowaniu wspomnień, mamy też problem z politykami, którzy chcą jak najszybciej pochwalić się sukcesem. Kto poinformuje pierwszy, ten zostanie jego ojcem. W Polsce zdarzało się, że politycy prawie na bieżąco upubliczniali informacje o sukcesach komandosów w Afganistanie, aby przekierować zainteresowanie mediów z niewygodnych tematów.
MK: Oczywiście w USA mamy podobny problem. Wiadomo, co stało się po zabiciu Bin Ladena. To chyba najlepsza ilustracja problemu, o którym mówimy. Uczestnicy akcji zostali poinstruowani, by współpracować z producentami filmu „Zero Dark Thirty”. Czy się z tym zgodzimy, czy nie, operacje militarne służą celom politycznym w klasycznym znaczeniu strategicznym. SOF są specjalnie szkolone, zorganizowane i wyposażone, by odnosić sukces tam, gdzie siły konwencjonalne tego nie zrobią.
Dlatego też kiedy SOF odnosi sukces, lub ponosi porażkę, ma to przełożenie na poziom operacyjny i strategiczny. Ma więc wpływ na sytuację wojskową i polityczną. Mówiąc o tym, musimy brać pod uwagę istotne różnice między amerykańskim i europejskim systemem politycznym. W Europie dominują rządy koalicyjne, które są bardziej wrażliwe na skutki omawianych działań. Przywódcy łatwiej ulegają opinii publicznej. Do tego wypracowanie decyzji politycznej jest bardziej skomplikowane niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie mamy system dwupartyjny. Mówiąc to nie oceniam, które rozwiązania są lepsze. Po prostu zwracam uwagę na różnice w systemach konstytucyjnych.
JR: Jaka jest pańska recepta na rozwiązanie problemu?
MK: Najprościej byłoby utrzymywać w tajemnicy wszystko, co robimy, ale tak się nie da. Okazjonalne ujawnianie pomyślnych misji czy operacji pomaga natomiast zdobyć poparcie społeczne. Jeśli opinia publiczna nie będzie wiedziała, co robi wojsko, trudno będzie jej uzasadnić ogromny budżet przeznaczany na nie. Przypomina mi się słynne pytanie Madeleine Albright do prezydenta Billa Clintona. Kiedy rozważano użycie sił w Bośni, zapytała: „Do czego nasze wspaniałe wojsko będzie użyte?”. Rząd demokratycznego państwa ma bowiem obowiązek informować opinię publiczną, co robi w imieniu narodu, szczególnie jeśli chodzi o wykorzystanie siły i zastosowanie przemocy.
Jak więc informować o działaniach specjalnych, żeby nie szkodzić – w skali mikro – działaniom i ludziom w nie zaangażowanym, a w szerokim aspekcie – racji stanu?
MK: Świetne pytanie. Powinno to być tematem dyskusji panelowej między wojskowymi i mediami. Nie mam żadnych użytecznych wskazówek na ten temat. To pytanie warto jednak zadać na szerszym forum.
JR: Nie da się dziś przekonać ani opinii publicznej, ani polityków do swoich racji, jeśli wojsko nie będzie miało po swojej stronie mediów. Jak więc pogodzić te sprzeczności?
MK: Nie zgadzam się z takim założeniem. Gdyby to pan miał rację, nie istniałyby żadne tajemnice narodowe. Kiedy politycy – zarówno rządzący, jak i opozycyjni – otrzymują poufne informacje, wówczas wszystkie strony procesów politycznych są zaangażowane w podejmowanie decyzji. Ich najświętszym obowiązkiem jest chronienie wrażliwych danych. Muszą więc wspólnie pracować nad kompromisem dotyczącym kontaktów z mediami. Problem, o jakim pan mówi, w USA, ale także w Polsce, to różne „wycieki” i „przecieki” do zaufanych przedstawicieli mediów. Źródła tych informacji zwykle zasłaniają się dobrem społecznym. Faktycznie, w niektórych wypadkach przecieki nie szkodzą, ale czasami są złe. Ludzie ujawniający takie informacje szybko tracą zaufanie swojego środowiska i muszą liczyć się z tym, że będą wewnętrznie dyskredytowani.
Jeśli zaś chodzi o media, to udowodniły one, że są dojrzałymi i równymi partnerami w informowaniu opinii publicznej. Znam sytuacje, kiedy ważne amerykańskie stacje informacyjne otrzymywały tajne materiały. Media o najlepszej reputacji zachowywały się odpowiedzialnie i nie ujawniały ich lub robiły to z opóźnieniem, gdy nie miały one już tak wrażliwego charakteru.
W relacjach między mediami a instytucjami dbającymi o bezpieczeństwo panuje bałagan. Nie mówię teraz o sferze tajemnic państwowych i danych wrażliwych, ale o dostępie do rzetelnych informacji na temat tego, co robimy. Dla nas pomocne byłoby to, że media są zainteresowane pogłębianiem newsów, a nie tylko tworzeniem sensacyjnych nagłówków. Takie relacje można budować poprzez zapraszanie dziennikarzy, ale sęk w tym, że to rząd kontroluje dostęp do naszych jednostek.
JR: W Afganistanie koalicja międzynarodowa przegrywa wojnę informacyjną. Sukcesy ISAF budzą mniejsze zainteresowanie niż doniesienia o porażkach. Może to jest argument za szerszym otwarciem się na media?
MK: Myślę, że źródło tego tkwi zarówno w słabym warsztacie dziennikarskim osób relacjonujących te tematy, jak i w naturze ludzkiej. Klasyczny, solidny dziennikarz śledczy jest obecnie raczej rzadkim przypadkiem. Najczęściej przekazywanie newsów to wyścig z czasem i konkurencją. Tymczasem zbieranie pełnych informacji nie uwzględnia typowego cyklu pracy współczesnych mediów. Uważam, że otwarcie na media nie zapewnia wygranej w bitwie informacyjnej. Nasze oficjalne meldunki bazują na faktach, podczas gdy dziennikarskie newsy często opierają się na historyjce, która jest zlepkiem kilku szybko zdobytych informacji i równie szybko przekazanych przez internet.
Niewielu zaprząta sobie głowę sprawdzaniem informacji, gdyż to nie pomaga w błyskawicznym przekazie newsów. Znam jednak przypadki bardzo odpowiedzialnego działania reporterów wojennych, którzy wstrzymywali się z publikacją informacji o wydarzeniach rozgrywających się na poziomie taktycznym do czasu uzyskania większej ilości potwierdzonych faktów. Propaganda przeciwnika nie wymaga natomiast weryfikowania prawdy. Kłamstwa i półprawdy mogą być więc rozprzestrzeniane natychmiast.
JR: W Polsce obserwujemy rywalizację między żołnierzami jednostek wojsk specjalnych. Z rozmów z waszymi żołnierzami oraz z ich wspomnień wyłania się podobny obraz. Marcus Luttrel w książce „Przeżyłem Afganistan” opisuje na przykład, jak przez kilka dni ukrywał się przed ścigającymi go talibami. Gdy skrajnie wycieńczony został odnaleziony przez ekipę ratunkową złożoną z Rangersów i Zielonych Beretów, starał się nie okazywać wzruszenia, „gdyż SEALs nigdy nie okazałby słabości w obecności Rangera”. Chwilę później żałował, że nie uwolnili go SEALsi, ale właśnie Rangersi i Zielone Berety. „Będą teraz mówili, że SEALsi wpadają w kłopoty, a inni ich z nich wyciągają”. Ciekawe, że zamiast cieszyć się z odzyskania wolności, martwił się, że SEALsi będą obiektem złośliwych uwag innych formacji. Taka rywalizacja to problem, czy naturalne zjawisko w SOF?
MK:Jest to swego rodzaju naturalne napięcie między SEALsami, Rangersami i Siłami Specjalnymi. Istniało od zawsze. Każdy postrzega tych drugich jako gorszych. Wewnętrzne współzawodnictwo między tymi „plemionami” ogólnie jest zdrowe. Stwarza jednak problemy, gdy poszczególne formacje mają odmienne taktyki, które mogą spowodować trudności w wykonaniu zadania w czasie wspólnej operacji. Dojrzali i doświadczeni dowódcy, liderzy, powinni zapewnić odpowiednią kontrolę taktyczną, by zapobiec rozłamowi i usuwać przeszkody wpływające na wykonanie zadania. Komentarze Marcusa Luttrella to efekt emocji z niesamowicie trudnej serii wydarzeń. Nie mam prawa wypowiadać się na ten temat.
JR: Jak więc staracie się stopować tę konkurencję, żeby nie stała się niebezpieczną rywalizacją?
MK: Wydaje mi się, że odpowiedziałem już na to pytanie powyżej: poprzez dojrzałe dowodzenie.