Tadeusz Nowak urodził się 6 lipca 1943 r. w Świdniku. W 1962 r. rozpoczął służbę w 26 Batalionie Dywersyjno-Rozpoznawczym. Dwa lata później z tą jednostką – przekształconą w 1 Batalion Szturmowy – trafił do Dziwnowa. W ciągu dwudziestu pięciu lat służby brał udział m.in. w operacji „Dunaj”, czyli interwencji Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Był też na misji na Wzgórzach Golan. Został odznaczony m.in. Orderem Odrodzenia Polski oraz Srebrnym Krzyżem Zasługi. Zmarł 26 maja 2014 r.


Zawsze z dumą podkreślał, że syn (na zdjęciu razem z Ojcem w czasie Festynu Komandosa w Dziwnowie) poszedł w jego ślady i jest oficerem w jednostce, w której Tadeusz Nowak przesłużył kilkadziesiąt lat.

Tadeusza Nowaka poznałem przed kilkunastu laty. W książce Komandosi. Jednostki specjalne Wojska Polskiego opisałem jedną z jego historii. Warto ją teraz przypomnieć.

„Prawie we wszystkich dużych ćwiczeniach wojskowych komandosi z 1 Batalionu Szturmowego pełnili role dywersantów. Latem 1969 r. czterech z nich zdezorganizowało manewry Marynarki Wojennej. Ćwiczenie, w którym brały w nim udział jednostki z b. ZSRR i b. NRD, miało sprawdzić, jak w będzie wyglądać mobilizacja. Przewidziano ją na obszarze od Świnoujścia po Gdynię.

1

Kilkudziesięciu spadochroniarzy z 1 Batalionu Szturmowego wchodzi na pokład transportowego Antonowa An-12.

W 1 Batalionie wytypowano czterech sabotażystów. Sierż. sztab. Kazimierz Tomczyk razem z plut. Wincentym Szymczakiem byli łącznościowcami, kpr. Głód – chemikiem, a st. chor. Tadeusz Nowak – zwiadowcą.

– Jak najprościej przedostać się w pobliże obiektów do zniszczenia? Trzeba się podszyć pod rezerwistów powołanych do służby – opowiada Kazimierz Tomczyk, od 1963 r. do 1981 r. w 1 BSz. W czasie manewrów plutonowy.

Sanitarką pamiętającą jeszcze czasy II wojny, pojechali w pobliże dworca kolejowego w Międzyzdrojach. Przed przekroczeniem bramy koszar, w tamtejszym bufecie powołani pili ostatnie piwa.

– Obserwowaliśmy wychodzących. Szukaliśmy fizycznie podobnych do nas. Wtedy rezerwiści z jednostek pierwszego rzutu mundury mieli w domu. Na mobilizację przynosili je w workach. Pięciu podpitym gościom zaproponowaliśmy podwiezienie do Świnoujścia… – śmieje się K. Tomczyk. Do dziś mgła tajemnicy okrywa to, jak komandosi przekonali rosłych mężczyzn, żeby rozebrali się w lesie, oddali mundury i dokumenty, a sami pojechali do jednostki w Dziwnowie.

2

Potężny An-12 w całej okazałości.

– Kolejny raz okazało się, że w wojsku „sztuka jest sztuka”. Pokazywaliśmy książeczkę wojskową i kartę mobilizacyjną. Nikt nie analizował dokumentów. A mundur zmienia twarz. W workach z ubraniem mogliśmy wnieść sporo plastiku… – K. Tomczyk dodaje, że nawet bardziej wnikliwe pytania by ich zdemaskowały. Dywersanci mieli mało czasu, żeby wydusić od „sobowtórów” komplet danych. – Zdołałem się dowiedzieć, że mam żonę i dzieci. Znałem ich imiona i imiona rodziców, wiedziałem gdzie pracuję, znałem adres. Mieliśmy wytrzymać 24 godziny. Marynarka była powiadomiona o dywersantach, więc spodziewaliśmy się trudności – kontynuuje sierż. Tomczyk.

Razem z plut. Szymczakiem trafili na szkolny poligon w Ognicy za Świnoujściem. – Najpierw powyjmowaliśmy zamki z broni żołnierzy śpiących w namiotach. Ważniejsze było jednak to, żeby unieruchomić węzeł łączności. To nie była jakaś wyrafinowana dywersja. Zasilanie prowadzono kablem podzielonym na kilkudziesięciometrowe kawałki. Więc kradliśmy jeden odcinek. Gdy po jakimś czasie oni go uzupełnili, znikał kolejny fragment kabla – wspomina podoficer. I tak trwała zabawa w kotka i myszkę. W radiostacji końcówki anten odbiorczych podłączyli do obudowy. – To nieskomplikowana usterka, ale była noc i obsługa nie potrafiła jej usunąć – wspomina Tomczyk. Gdzieś o godz. 4 nad ranem zwinęli też 40-metrowy odcinek węża doprowadzającego wodę do kuchni. Zamiast o godz. 7, śniadanie zarządzono o godz. 10. Z braku wody nie było nic do picia, a zmobilizowani dostali konserwy.

3

Dziwnów w dole. Tym razem żołnierze skaczą z mniejszego An-2.

Tadeusz Nowak znalazł się w plutonie ochrony na Białej Górze, miedzy Wisełką a Międzyzdrojami. Tam było stanowisko baterii nadbrzeżnych kal. 152 mm. Działa pokrywały ogniem teren w promieniu kilkudziesięciu kilometrów.

Praca polegała głównie na sprzątaniu okolicy. – Zasalutowałem, gdy przyszedł dowódca 8 Flotylli. To był odruch, który mógł mnie zgubić, bo rezerwiści tak nie reagują… – wspomina T. Nowak.

W czasie warty miał objąć posterunek przy bramie. Przekonywał jednak, że jest starszy od innych, więc należy się mu spokojniejsze stanowisko, gdzieś z tyłu. Najlepiej w pobliżu baterii… A przy bramie niech się męczą młodzi. Był skuteczny w negocjacjach, więc przydzielono mu posterunek obejmujący baterię, centralę telefoniczną, skład amunicji artyleryjskiej i magazyn karabinów maszynowych.

W miejscu, gdzie dało się podłożyć ładunek wybuchowy, komandosi mieli czerwoną kredą „żuk”. To oznaczało zniszczenie obiektu. Nowak wykonał sporo takich napisów.

4

Po opuszczeniu pokładu An-12.

Następnego dnia rano omal go nie zdekonspirowano. Po karabiny przyszli rezerwiści z Dziwnowa. – Pytali, co ja sierżant, robię tu w mundurze szeregowego? Ale powiedziałem „morda w kubeł, jak piśniecie słowo, to w Dziwnowie nie macie życia!”. Oni się nas bali, bo w Dziwnowie rządzili komandosi – śmieje się T. Nowak.

Skończył wartę, ale nie zdał kałasznikowa.

W międzyczasie komandosi dostali informację z macierzystej jednostki, że mają się trzymać jak najdłużej. A Wojskowa Służba Wewnętrzna deptała im po piętach. Komendant delegatury WSW w Dziwnowie dostał rozkaz, żeby ich odnaleźć. Bez przeszkód mógł chodzić po jednostce, a żołnierzy znał z widzenia.

Zauważył pięciu „aresztowanych” cywili, którzy z nudów kręcili się po koszarach 1 Batalionu. Dzięki temu ustalił, jakimi nazwiskami posługują się dywersanci.

5

Na ziemi trzeba jak najszybciej „zgasić czaszę”.

– Co pół godziny mieliśmy zbiórki, ale i tak nie mogli nas odnaleźć. Jak było sprawdzanie obecności, szliśmy sprzątać plac. A rezerwiści meldowali, że jesteśmy gdzieś na terenie koszar… Przyjechał sam kpt. Mackiewicz, komendant dziwnowskiej delegatury i rozpoznał kolegę. Ja się jeszcze ukrywałem. Zauważył mnie dopiero żandarm z Dziwnowa, bosmanmat Dzięcioł – wspomina K. Tomczyk.

– Wpadliśmy, bo koledzy w jednostce źle zabezpieczyli „porwanych”. Trzeba ich było zamknąć! A oni sobie spokojnie chodzili po koszarach. Jak po mnie przyjechali, przeładowałem kałasznikowa i wszystkich ustawiłem pod ścianą. Dopiero jak zameldowali dowództwu, że opanowałem wartownię, to ich puściłem – twierdzi Tadeusz Nowak. Zapytany ilu jest dywersantów, odpowiedział: „liczba dwucyfrowa”. – Gdy szliśmy przez jednostkę, żandarmi zwijali każdego, kto się do mnie uśmiechnął. To była zabawa! Byli tak wkurzeni, że przymknęliby wszystkich, którzy zareagowaliby na moje mrugnięcie bądź pozdrowienie! – wspomina Tadeusz Nowak.

Komandosi wrócili do Dziwnowa. Następnego dnia dostali kolejne zadanie. Jeden z oficerów kierujących manewrami powiedział, że jak ze sztabu ukradną mapę, Marynarka Wojenna skończy ćwiczenie. Tym razem wystąpili w mundurach marynarzy.

6

Na ziemi trzeba jak najszybciej „zgasić czaszę”.

– Miałem opanować wartownię. Od kolegi pożyczyłem mundur porucznika Marynarki Wojennej. Stałem się oficerem, który przyjechał z Oksywia, żeby zabezpieczyć wybrzeże przed desantem płetwonurków. W jednostce w Dziwnowie mieliśmy przepustki MW, więc rezerwiści pilnujący bramy nie przyglądali się im dokładnie. Popatrzyli tylko, że są zielone z czerwonym pasem przez środek. Wszedłem na wartownię, niby zadzwonić do kolegi. Wykręciłem numer dowództwa ćwiczeń i zameldowałem, gdzie jestem – opowiada Nowak.

Razem z nim wszedł K. Tomczyk. Podał się za kreślarza, który pomaga robić porządek z mapami. Spokojnie pomaszerował do sztabu. Trzeci komandos, sierż. Jan Długosz ubrany w marynarski mundur, poczekał na pluton marynarzy wracających z kina. Razem z nimi przeszedł przez bramę. Z Kazimierzem Tomczykiem znaleźli szczotki i wiadro. W toalecie przeczekali do godz. 2 w nocy. – Ja z toalety obserwowałem korytarz. Kolega poszedł po mapę. To była wielka płachta z wybrzeżem od Świnoujścia do Gdyni. Oficer operacyjny spał na stole. Kolega zaczął zwijać mapę. Strasznie szeleściła. Gdyby ktoś się zainteresował, miał powiedzieć, że odpięła się w czasie sprzątania. Ale operacyjny był zmęczony, nie obudził się – wspomina K. Tomczyk.

7

Skoczek „walczy” z czaszą.

Z mapą pod mundurem, w toalecie doczekali do rana. Gdy sztabowcy zorientowali się w sytuacji, komandosi byli daleko.

– Ruscy generałowie nas docenili. Jeden powiedział z dumą: „Wot szpiony maladcy” – „Oto są prawdziwi szpiedzy!” – śmieje się Tadeusz Nowak. W tamtych czasach podobne stwierdzenie liczyło się bardziej, niż niejeden medal.

Fotografie:
Tadeusz Nowak z Synem – archiwum 1BSz / www.festynkomandosa.pl
Skoki spadochronowe- Janusz Tomczak