Stanisław Ilnicki

Nie ma w Polsce weterana, który nie słyszałby o Stanisławie Ilnickim. Wiadomo, że jest „ojcem” kliniki stresu bojowego w Wojskowym Instytucie Medycznym. Ale niewielu żołnierzy słyszało, że przekonywanie decydentów, mogących powołać taki ośrodek, zajęło profesorowi prawie czterdzieści lat! Najbardziej znany polski psychiatra wojskowy nie spoczywa na laurach. Systematycznie przypomina, ile jest jeszcze do zrobienia!

Płk w st. spocz. prof. Stanisław Ilnicki większą część życia przeżył w mundurze, jest więc kopalnią anegdot kapitalnie charakteryzujących problemy psychiatrii wojskowej. W czasie jednej z konferencji naukowych prezentował kopie dokumentów sprzed kilkudziesięciu lat. Były to prośby pisane przez młodego oficera. Jako lekarz-psychiatra został on skierowany do szpitala wojskowego w „zielonym garnizonie” na etat… ginekologa. Oficer pisał odwołania tłumacząc, że nie zna się na sprawach ciąż i odbieraniu porodów, a w jednym z MON-owskich szpitali jest wolny etat dla psychiatry. Ale wnioski odrzucano. Przełożeni uważali bowiem, że główną motywacją autora pism jest to, żeby szybko wyrwać się z „zielonego garnizonu” do dużego miasta.

Ta historia sprzed lat pokazuję gorzką prawdę. Przez dekady po zakończeniu II wojny światowej, psychiatria była traktowana w armii po macoszemu. W ludowym Wojsku Polskim decydenci nie dopuszczali myśli, że socjalistyczny żołnierz może mieć „problemy z głową”. System się zmienił, ale takie myślenie – nie. Otrzeźwienie przyszło dopiero w 2003 r., gdy okazało się, że Polacy wysyłani na misję do Iraku trafiają na prawdziwą wojnę. Z wszystkimi jej konsekwencjami.

Dlatego 10 stycznia 2005 r. prof. Stanisław Ilnicki mógł mieć powód do dumy. Po 37 latach starań, w Wojskowym Instytucie Medycznym, uroczyście otwarto Klinikę Psychiatrii i Stresu Bojowego.

– Decyzję o powstaniu kliniki podjął śp. minister Jerzy Szmajdziński, ale placówka nie powstałaby tak szybko, gdyby nie wielkie, osobiste, zaangażowanie jego zastępcy, Janusza Zemke – podkreśla Stanisław Ilnicki.

Misje bez stresu

Historia naszych misji wojskowych rozpoczęła się w 1953 r. Od tego czasu Polacy uczestniczyli w 84 misjach i operacjach wojskowych poza granicami państwa. W sumie wzięło w nich udział ponad 100 tys. żołnierzy zawodowych, żołnierzy zasadniczej i nadterminowej służby wojskowej oraz pracowników cywilnych wojska. W misjach straciło życie ponad 120 Polaków, ok. 10 z nich popełniło samobójstwo.

– Choć mamy ponad pół wieku „misyjnych tradycji”, to brak dokładnych informacji o skutkach zdrowotnych uczestnictwa w misjach. Według szacunków, w latach 1953-2002 r. ok. 400 uczestników tych misji doznało trwałego uszczerbku na zdrowiu, skutkującego inwalidztwem. Po przystąpieniu w 2003 r. do operacji w Iraku i Afganistanie różnego stopnia uszczerbek na zdrowiu orzeczono u ponad 2000 żołnierzy PKW. Nie wiemy jednak, w jakim odsetku spowodował on niezdolność do służby wojskowej? – mówi prof. Stanisław Ilnicki.

Brakuje też rzetelnych statystyk, z których dowiedzielibyśmy się, ilu żołnierzy straciło zdrowie wskutek traumy psychicznej. – Z wycinkowych badań sondażowych wynika, że u ok. 10 proc. weteranów występują objawy niepełnego lub rozwiniętego zespołu stresu potraumatycznego (PTSD). Systematyczne prowadzenie badań jest utrudnione z dwóch powodów: pomimo monitów płynących z WIM, decydenci nie rozumieją ich celowości, a z tego wynika opieszałość we wdrażaniu niezbędnych narzędzi badawczych i środków technicznych – kontynuuje profesor.

Statystycznie, z przyczyn medycznych, rotowanych jest ok. 15 żołnierzy na 1000 Polaków służących w Afganistanie. – Zaburzenia stresowe pourazowe stanowią przyczynę ewakuacji w 1 przypadku na 2000 żołnierzy. Rzeczywisty wskaźnik rotacji z tych przyczyn może być wyższy, ponieważ z obawy przed łatka „świra”, przyspieszone powroty z misji bywają uzasadniane „własną prośbą żołnierza związaną z problemami rodzinnymi” – wylicza profesor.

– W 2012 r. co trzeci żołnierz wracający z misji skorzystał z turnusów profilaktyczno-leczniczych w wojskowych szpitalach uzdrowiskowo-rehabilitacyjnych. W porównaniu z 2004 r. wzrost jest trzykrotny. Ale trudno ocenić, czy jest to rezultatem częstszego występowania zaburzeń u uczestników misji, obniżeniem kryteriów kwalifikacyjnych, czy efektem wzrostu atrakcyjności tych turnusów? – zastanawia się Stanisław Ilnicki.

Na papierze wszystko gra

Profesora razi pewna fasadowość i kampanijność działań w wojsku. – Świetnie, że powstała klinika stresu bojowego, ale nie rozwiązano problemów finansowania leczenia jej pacjentów. Bardzo dobrze, że uchwalono ustawę o weteranach, ale trzeba ją dostosować do realnych potrzeb. Systematycznie informujemy o tym co i jak zmieniać, ale czasem odnoszę wrażenie, że decydenci działają według zasady „stłucz pan termometr, nie będzie gorączki” – gorzko mówi profesor.

Podaje jaskrawy przykład. W naszej armii, liczącej niecałe sto tysięcy żołnierzy, pracuje ponad 350 psychologów i psychiatrów. Statystycznie jeden przypada na ok. 300 żołnierzy. Wynik jest więc wzorcowy, żołnierze wielu innych armii mogą zazdrościć naszym. Niestety, ci specjaliści mają różnych szefów. Prawie 200 psychologów pracujących w jednostkach wojskowych podlega pod Departament Wychowania i Promocji Obronności (DWiPO) MON. Ok. 120 psychologów z Wojskowych Pracowni Psychologicznych znajduje się w strukturach Inspektoratu Wsparcia SZ, ale nadzór nad ich pracą sprawuje DWiPO. Natomiast ok. 60 psychiatrów i psychologów z wojskowych zakładów leczniczych podporządkowanych jest Inspektoratowi Wojskowej Służby Zdrowia.

– To utrudnia komunikację i koordynację działań, powoduje nieuzasadnione powtarzanie takich samych badań, rozprasza dane na temat żołnierzy i generuje zbędne koszty. Np. wskutek niespójnych przepisów, mimo tak licznego grona własnych specjalistów, wojskowe komisje lekarskie dodatkowo – jako konsultantów – zatrudniają psychologów i psychiatrów z zewnątrz. Koszty tych konsultacji, tylko w przypadku badań żołnierzy wyjeżdżających i powracających z misji, wynoszą ok. 1 mln zł rocznie – przypomina prof. Ilnicki.

Takich paradoksów jest więcej. W budżecie MON zarezerwowano pieniądze na realizację Narodowego Programu Ochrony Zdrowia Psychicznego. Można by je wykorzystać np. na organizowanie warsztatów dla rodzin żołnierzy z traumą, programów „oswajających” mundurowych z problematyką zdrowia psychicznego. Sęk w tym, że w 2011 r. w ogóle nie korzystano z tych środków, a w 2012 r. wydano zaledwie ułamek z przeznaczonej na ten cel kwoty 750 tys. zł.

Niedawne warsztaty dla rodzin żołnierzy z traumą były więc finansowane ze środków własnych WIM oraz samych uczestników.

Dlaczego tak się dzieje? – Słyszę mnóstwo wyjaśnień, głównie to zasłanianie się stertami dokumentów, zza których nie widać człowieka potrzebującego pomocy – podkreśla profesor.

Dla niego priorytety ochrony zdrowia psychicznego w wojsku są jasne i proste. Trzeba stworzyć jednolity funkcjonalnie system służby psychologiczno-psychiatrycznej, utworzyć bazę danych, umożliwiającą wieloletni monitoring stanu zdrowia i jakości życia żołnierzy poszkodowanych oraz stworzyć sieć wsparcia psychologicznego i medycznego w środowisku, w którym żyją.

Czy to się uda? – Wierzę, że tak, pytanie tylko w jakim czasie? Mam nadzieję, że decyzje będą zapadać szybciej, niż w przypadku kliniki stresu – opowiada profesor.

„Naukowiec ze starej szkoły”

Weterani i współpracownicy z WIM wiedzą, że profesor to – w najlepszym znaczeniu tych słów – „naukowiec ze starej szkoły”, rzadki już przykład „człowieka renesansu”. Gra na fortepianie, zna języki klasyczne, oprócz medycyny ukończył także filozofię.

Maturę zdał w 1959 r. w liceum w Wejherowie. Następnie trafił na studia do Wojskowej Akademii Medycznej: – To były trudne czasy. Język i styl życia – prawdziwie koszarowy. A ja byłem humanistą, dla mnie ważny był „etos oficerski”.

Na studiach zajął się wydawaniem gazetki podchorążych „Nasze Sprawy”. Jeśli uświadomimy sobie problemy z dostępnością papieru, urządzeń do kopiowania, a nawet zwykłych maszyn do pisania – praca była tytaniczna. Ale udało się wydać sześć numerów. Przez kilka lat był też kierownikiem muzycznym teatru studenckiego „Verbum”.

WAM ukończył jako prymus. Na ponad 30 egzaminów końcowych, oceny „dobre” dostał tylko z czterech przedmiotów. Resztę zdał na najwyższe oceny – „bardzo dobre”. Z takimi wynikami mógł więc wybrać każdą specjalizację. Zdecydował się na psychiatrię.

– Wtedy psychiatrii nie odróżniano od neurologii. Potem wcale nie było łatwiej. Nawet koledzy-lekarze pacjentów z problemami psychiatrycznymi oceniali jako „lumpów”, których w „porządnych” szpitalach się nie przyjmuje – wspomina.

Kształcił się w wielu miejscach, ale całe zawodowe życie przepracował w szpitalu na Szaserów w Warszawie i jego filii przy ul. Koszykowej. Jak mówi, wykonywał „prostą pracą usługową psychiatry wojskowego”, czyli diagnostykę, orzecznictwo i leczenie pacjentów. Do dziś przekonuje, że to dało mu olbrzymie, praktyczne doświadczenie. W poliklinice przy ul. Koszykowej w Warszawie napisał doktorat, a potem obronił habilitację.

– Roboty mieliśmy sporo. Armia liczyła ponad 300 tysięcy żołnierzy. W ciągu roku przyjmowaliśmy ponad 20 tys. szeregowych, żołnierzy zawodowych i członków rodzin wojskowych. W latach osiemdziesiątych w ciągu jednego dnia wydawaliśmy nawet po kilka opinii dla prokuratur i sądów wojskowych oraz kilkanaście dla wojskowych komisji lekarskich. W trudnym okresie stanu wojennego, na wniosek organów ścigania badaliśmy wielu, znanych dzisiaj powszechnie, działaczy „Solidarności”. Chyba udało się nam zachować przyzwoicie, bo po latach, w niechętnym ówczesnemu wojsku wydawnictwie IPN, poświęconemu sądownictwu „w czasach próby”, wystawiono nam ładną cenzurkę – podkreśla S. Ilnicki.

Od początku pracy zawodowej interesował się historią medycyny wojskowej. Przez 15 lat pracował na polską reedycją wydanego w 1564 r. w Krakowie, najstarszego, nowożytnego podręcznika higieny wojskowej, napisanego przez Antoniego Schneebergera „De bona militum valetudine conservanda liber”. W 2008 r. Wojskowy Instytut Medyczny, we współpracy z Uniwersytetem Warszawskim, dzieło to wydał. „Księga o zachowaniu dobrego zdrowia żołnierzy” jest świetnie przetłumaczona, doskonale się ją czyta. Profesor napisał do niej wstęp, opracował przypisy i zredagował całość.

W specjalistycznym, wydawanym przez Wojskowy Instytut Medyczny, piśmie „Lekarz Wojskowy” od lat przypomina zapomniane sylwetki ludzi zasłużonych dla medycyny wojskowej.

– Jeśli zdrowie dopisze, to na stulecie ustanowienia służby neurologiczno-psychiatrycznej w Wojsku Polskim planuję wydanie bibliografii i monografii na temat ochrony zdrowia psychicznego w wojsku – od czasów najdawniejszych do współczesności – dodaje.

Choć od kilku lat jest emerytem, to nadal pracuje w Klinice. Chętnie rozmawia z dziennikarzami, zawsze głęboko przeżywa uproszczenia i sensacyjny przekaz mediów. – Niezbyt to lubię, ale jak trzeba, chodzę do telewizji. Rola celebryty to nie jest moja specjalność – uśmiecha się.

Mając rozpoznawalne nazwisko, dorobek naukowy, doświadczenie zawodowe, pozycję w środowisku oraz wiek, może otwarcie mówić o problemach psychiatrii wojskowej. Na szczęście dla kliniki, którą stworzył, a przede wszystkim – dla weteranów, korzysta z tego przywileju przy każdej okazji.

BAK

Czytaj na stronie internetowej Wojskowego Instytutu Medycznego