Niedawno obchodził setne urodziny, a dziś dotarła do nas smutna informacja. Zmarł gen. Stefan Starba Bałuk, jeden z ostatnich Cichociemnych – skoczków spadochronowych Armii Krajowej, kawaler Orderu Wojennego Virtuti Militari.
Miałem okazję poznać Go przed dwoma dekadami. Efektem pierwszego spotkania był wywiad, który wtedy przeprowadziłem. Z ówczesnym podpułkownikiem, rozmawialiśmy o Jego nietypowej specjalności z czasów wojny. Ten Cichociemny był bowiem specjalistą od fałszowania dokumentów.


Potrafiliśmy sfałszować wszystko
Rozmowa z podpułkownikiem Stefanem „Starba” Bałukiem, Cichociemnym, fotografikiem, specjalistą od fałszowania dokumentów

Podobno w czasie II wojny światowej specjaliści z Armii Krajowej potrafili podrobić każdy dokument?


Nie chciałbym być nieskromny, ale tak było. Robili to żołnierze Wydziału Techniczno-Legalizacyjnego Oddziału II Komendy Głównej AK. Anegdotą jest przygoda legendarnego kuriera AK „Leskiego”, który z podrobionymi dokumentami podróżował po Europie jako niemiecki generał. Kiedyś w Paryżu stał w kolejce niemieckich oficerów meldujących się w hotelu. Recepcjonista stwierdził, że Niemiec stojący przed kurierem ma sfałszowane kartki żywnościowe. Wziął podrobione kartki „Leskiego” i wyjaśnił wszystkim, że tak wyglądają oryginalne kartki żywnościowe…

Jak się fałszuje dokumenty?


Legalizacja, czyli dostarczanie zamówionych dokumentów, to bardzo skomplikowana praca. Legalizator musi znać chemię, obróbkę wielu materiałów. Powinien umieć dobrać materiał, przygotować papier. A na końcu postarzyć dokumenty. Żeby pożółkły, naświetlaliśmy je lampami kwarcowymi, wrażenie zużycia dawało też nadpiłowanie brzegów. Oczywiście nie wszystko samodzielnie drukowaliśmy. W wielu wypadkach oryginalne blankiety otrzymywaliśmy z drukarń pracujących dla Niemców. Z „Nowego Kuriera Warszawskiego” dostaliśmy oryginalne tusze, czcionki. Ważne była też zdolności manualne legalizatorów. Dlatego prawie nasz cały wydział składał się z architektów, ludzi z wyrobioną ręką. Przed przystąpieniem do pracy jedną z najważniejszych czynności była analiza dokumentów. Np. w 1943 r. wszystkie kenkarty były w jednym miejscu nakłuwane cieniuteńkim drucikiem. Patrole żandarmerii sprawdzali nakłucie, ale rozpracowaliśmy to zabezpieczenie.

Co było najtrudniejsze do podrobienia?


Druki zabezpieczone znakami wodnymi były prawie niemożliwe do tajnego wyprodukowania, ponieważ wymagały olbrzymiego oprzyrządowania. Ale w dokumentach w czasie II wojny stosowane były one stosowane bardzo rzadko. Natomiast najłatwiej było z pieczątkami. Wykonywaliśmy je w gumie, grawerowaliśmy, a te najprostsze przenosiliśmy nawet przy pomocy jajka ugotowanego na twardo.

Tych umiejętności uczył się pan Anglii, w Polskiej Szkole Wywiadu, działającej pod kryptonimem „Oficerski Kurs Doskonalenia Administracji Wojskowej”…


Instruktorzy wpajali nam podstawową zasadę: wywiad to żmudna praca, głównie statystyka. Np. przed II wojną światową polski wywiad co do jednego obliczył liczbę żołnierzy niemieckich przerzuconych do Gdańska. Ustalono to poprzez gdańską piekarnię. Wcześniej produkowała ono 10 tys. bochenków, a pod koniec lipca 1939 r. ─ 28 tys. Wiedząc, jaki jest przydział na jednego żołnierza można było obliczyć liczbę potajemnie przerzuconych. Natomiast w momencie użycia broni oficer wywiadu kończy się jako wywiadowca…
W szkole uczyliśmy się na kilku „kierunkach”. Na zajęciach z mechaniki i ślusarstwa ćwiczyliśmy otwieranie drzwi, dorabianie kluczy, cięcie szyb w oknach. Chemik uczył sporządzania atramentów sympatycznych, czyli niewidocznych dla postronnego człowieka, sporządzania środków odurzających, trucizn. Wybrani elewi przechodzili szkolenie fotografii specjalnej. Uczyliśmy się robić zdjęcia przez mikroskop. Dzięki temu kartkę formatu A 4 mogliśmy pomniejszyć do wielkości kropki, naklejanej na znaczek pocztowy. Taki znaczek naklejało się na list wysyłany do krajów neutralnych. Odbiorca już wiedział, co z nim zrobić. Wszyscy ćwiczyli też alfabet Morse’a. Przeszliśmy też przez typowe szkolenie cichociemnych: „Małpi gaj”, pływanie, boks, strzelanie instynktowne.

Jak trafił pan na kurs Cichociemnych?


Związane to było z moim zamiłowaniem do fotografii. W 10 Pułku Strzelców Konnych fotografowałem uroczystości. Zdjęcia dostarczałem do agencji Assiociatet Press oraz sztabu Naczelnego Wodza w Londynie. Te wszystkie zdjęcia przetrwały. Najbardziej cenię sobie serię kilku fotografii wykonanych w Szkocji, w marcu 1941 r. Są na nich wszyscy bliscy memu sercu. Mój przyjaciel Stefan Jasieński prezentuje sztandar 10 PSK, ogląda go para królewska: królowa Elżbieta i król Jerzy VI. Obok stoją gen. Władysław Sikorski, gen. Stanisław Maczek i mój szwagier Andrzej Krzyczkowski. Te fotografie obiegły cały świat i były publikowane w największych gazetach.
Z aparatem się nie rozstawałem, mimo że w drodze do polskiego wojska przeszedłem kawał świata. We wrześniu 1939 r. przedarłem się przez Węgry, Rumunię, Istambuł, Bejrut, Port Said do Marsylii. We Francji zakwaterowano nas w tych samych w miejscu, gdzie w 1919 r. trzymano jeńców niemieckich. Dostaliśmy te same spleśniałe sienniki i stare, dziurawe menażki. Tak nas przyjęli Francuzi… W Anglii zaproponowano mi służbę w kraju, ponieważ w okupowanej Polsce potrzeba było fotografa do wydziału legalizacji.

Ile wykonał pan zdjęć?


Kilkanaście tysięcy. W Londynie znajduje się ich 200-300. Ocalało też osiem 36-klatkowych rolek z Powstania Warszawskiego i siedem rolek wykonanych przed powstaniem. Udokumentowałem na nich wszystkie bunkry i umocnienia niemieckie w Warszawie.

Czy po wojnie nikt nie namawiał pana do wykorzystania umiejętności związanych z fałszowaniem dokumentów?


Nie. Jak wszyscy Cichociemni byłem pod stałą obserwacją bezpieki. Do 1957 r. inwigilowała mnie UB. Przynajmniej raz w miesiącu przychodziło dwóch panów, którzy pytali dozorcę, jak się prowadzę. I nie szło im o dziwki, ale czy się nie organizujemy.

A działacze podziemnej „Solidarności” nie chcieli wykorzystać waszej wiedzy dotyczącej działalności konspiracyjnej?


Nie miałem nic wspólnego z „Solidarnością”. Myślę, że oni mieli swoich specjalistów, a nas chyba uważali za złamanych przez bezpiekę.

Rozmawiał: Jarosław Rybak